Nie wiem, ile razy siadałam przy biurku.
Nie pamiętam, ile zmarnowałam kartek skreślając kilka słów i gniotąc papier.
Może dlatego, że człowiek tak łatwo odzwyczaja się od papieru i atramentu.
Może dlatego, że nie umiem obsługiwać narzędzia, które od dziecka wciskano mi w dłonie. Układano dobrze palce.
A może dlatego, że tak trudno pisać o sobie.
Łatwo coś sprawozdać, rozprawić, opisać.
Ponoć mam lekkie pióro.
Chyba nie do wszystkiego.
Łatwiej pisać, gdy maczasz pióro w różowym atramencie. Kiedy ten z kolei nabiera intensywnych barw czerwieni, pióro ciąży, a atramentowa krew coraz wolniej płynie arterią stalówki.
Czujesz jak zwalnia i coraz intensywniej hamuje podstawowe czynności Twojej ręki, głowy, serca.
Co dzień patrzę w lustro i widzę coraz słabszą wiarę w oczach.
Jeszcze kilka miesięcy silna i szczera; dziś wypłowiała niczym stary płaszcz, którym zwykłam się okrywać.
Kiedyś nie potrzebowałam wierzchniego okrycia. Serce biło szybciej, mocniej. Pompowało krew do najdrobniejszej żyły w moim ciele.
Słabnę każdego dnia.
Jak długo to jeszcze potrwa?
Nie chcę tak żyć. Okłamując siebie, że jest dobrze. Starając chwytać się każdej chwili, tej wymarzonej.
Nie wiele marzę. Po porstu by być ważną.
Nie chcę dłużej grać. Publiczność przyklaskuje niczym opłaceni klakierzy.
Niech zamkną ten teatr i spalą scenę.
Teatr jednego aktora i manekina.
Marzyłam tylko byś znów był trawą w moich włosach. Odchodzę razem z jesienią. Kocham Cię, choć nie chcemy tego oboje. Wybacz.