kolejny raz, z impertem napisawszy ostatnie zdanie, włożyłam pióro do jednej z szuflad biurka. chwyciwszy w dłoń kartkę z listem, odłożyłam ją na leżący tuż obok stos.
***
ciekawe, czy jeśli tym razem zapukam w szybę, za nią odezwie się ten sam gołąb. jeżeli tak, znów sięgnę do kuchennej szafki i nakarmię przybyłego gościa. z każdą sekundą będzie niecierpiliwić się coraz bardziej. stuknie w okno dokładnie cztery razy, w tym raz uderzy dziobem o drewniane okiennice, wydając głuchy dźwięk. gdy tylko się do niego zbliżę, nastroszy pióra, przekonując się do mnie dopiero po chwili. podejdzie niepewnie, skradając się po parapecie, aż wreszcie z gracją pochyli swoją szyję ku mojej dłoni.
kwiaty od tygodni są już subtelnie zmęczone podlewaniem. odnoszę wrażenie, że jednak zdążyły już się przyzwyczaić do takiej sytuacji. stoją w dawnej świetlności, pięknie odbijając promienie zachodzącego słońca.
każda oznaka buntu zostanie zniwelowana.
o siedemnastej nastawię radio, przekręcając pokrętło o 74° i zatańczę do tego samego utworu granego na pianinie. z dokładnością co do sekundy mogę słuchać go codziennie, zupełnie jakby stacja była stworzona wyłącznie dla mnie. każdy ruch opanowałam już niemal do perfekcji. dwa kroki do przodu - ręce teatralnie wyciągnięte na boki - och, czuję się jak baletnica! - energiczne przejście w bok - obrót z usiesioną nogą do góry - prawie mogę dotknąć nieba! - następnie cztery kroki w tył - powtórzyć wszystko, aż zabrzmi ostatnia nuta. szesnastka? ósemka? powinnam w końcu nauczyć się je rozpoznawać.
urządzenie wyda cichy dźwięk, którym zakłóci cały układ. muzyka ucichnie łącząc się z szumem. to takie przykre - myślałam, że uda mi się przewidzieć ten moment. moje uczucie zaskoczenia najwyraźniej też jest wbite we wszechogarniającą rutynę.
gdy księżyc schowa się już horyzontem, a niebo rozświetlać będą tylko i wyłącznie gwiazdy, wyruszę na poszukiwania małej, samotnej planety. zarzucę płaszcz na ramiona, dłońmi dotknę chyboczącą się klamkę i zachłysnę się zimnym powietrzem. przypomnę sobie, że znów nie wzięłam ze sobą książki i z cichym westchnieniem wrócę do środka. z zamkniętymi oczami przesunę wskazującym palcem po szesnastu grzbietach, aż wreszcie sięgnę po trzeci od lewej tomik. przerzucę kilkadziesiąt czystych kartek, aż wreszcie zatrzymam się na jednym z utworów Adama Mickiewicza. kolejny raz zastanowię się nad tym, czy moja niechęć do niego jest słuszna, aż w końcu po minucie i dwudziestu ośmiu sekundach odwrócę się i w mgnieniu oka znajdę się na małym balkonie. walcząc z powiewem wiatru, odczytam kilka pierwszych wersów "Do M***", a właściwie wyrecytuję je z pamięci, rezygnując już z planów odnalezienia Merkurego. przy finalnym słowie podmiotu lirycznego, uniosę głowę do góry i przyjrzę się milczącemu miastu. gołąb już odleciał, ostatni kwiatek opadł niczym mdlejąca dama.
nie martw się, kiedy wstaniesz, znów będzie dobrze.
***
poprawiwszy ostatni raz stos listów, zamknęłam szufladę. och nie, nawet one mają taką samą treść.
~