Myślę, że nie ma nic piękniejszego niż miłość matki do dziecka. Myślę, że na całym świecie nie ma niczego równie mocnego, bezinteresownego i wyjątkowego. Po prostu. Nikt nie wymyślił jeszcze słowa, które potrafiłoby opisać, co czuję ja, co czuje każda mama, patrząc na swoje dziecko. Nikt nie opisał jeszcze burzy, huraganu, tsunami, które szaleją we mnie, w nas, za każdym razem, kiedy mojemu dziecku dzieje się krzywda. To uczucie dopada znienacka, obezwładnia, otumania, zapiera dech, zwala z nóg. Czasem po prostu na nie patrze, kiedy się bawią, kiedy trzymają mnie za rękę, kiedy śpią i... nie mogę uwierzyć, że są moje, że są dla mnie, że ja jestem dla nich, że jesteśmy jednością, jedną duszą w trzech ciałach. I nie wyobrażam sobie bez dnich ani jednego dnia, godziny, bo nawet, kiedy nie stoję tuż obok, kiedy nie łapię ich za każdym razem zanim jeszcze zdążą upaść- myślę o nich i to wystarcza, wiem to.
Słyszę o matkach, które nie kochają swoich dzieci, o matkach, które wyrzuciły je na śmietnik jak rzecz, niepotrzebny odpad, o matkach, które robią krzywdę, które nie chronią, nie bronią, nie otulają kołdrą do snu, nie całują czoła trawionego gorączką. I chciałabym wszystkie te dzieci, każde to maleństwo z sercem rozerwanym na pół, zabrać do siebie i kochać, i dawać im szczęście i radość i miłość na którą tak bardzo zasługują. I myślę o tych kobietach i szukam im usprawiedliwienia, doszukuję się go w trudnym dzieciństwie, w ciężkiej sytuacji, w depresji, w narkotykach, w przemocy - i dociera do mnie, że nie ma wymówki, nie ma oczyszczenia, nie ma rozgrzeszenia- bo mama ma kochać, nic więcej.
I chciałabym kochać, chciałabym kochać moje dzieci do szaleństwa, ale mądrze. Chciałabym móc zawsze być obok, ale pozwalać na samodzielność, chciałabym umieć szanować ich wybory, nawet te, których dokonują już teraz i chciałabym zawsze być pierwszych ramionach w których będą chowały się przed światem.
Każdego dnia mam ich więcej, ale wciąż jakby za mało. Każdego dnia stają się wieksze, starsze, bardziej samodzielne, każdego dnia potrzebują mnie mniej... choć może właśnie bardziej? Patrzyłam na pierwsze samodzielne kroki i płakałam ze szczęścia, tak bardzo na nie czekałam... i chcę czekać tak na każdy kolejny krok w ich życiu.
Matczyna miłość jest niesamowita, przenosi góry, pokonuje morza, oceany, gasi pożary, odpędza huragany. Bywają noce, kiedy nie sypiam wcale, dni, kiedy nie jem nawet śniadania, wieczory, które zlewają się w całość z bladością poranka. Bywają dni, kiedy krzyczą, kiedy płaczą, kiedy osiem razy pod rząd wylewają sok, kiedy rozbijają wazon, talerz, trzy szklanki i gubią klucze od domu. Bywają dni, kiedy nie śpią do północy, kiedy walczą o ostatni kawałek czekoladowego wafla, kiedy obrażają się na mnie, kiedy tupią nogami, kiedy malują mazakami stół, kanapę, blat w kuchni i całą łazienkę. Z premedytacją oczywiście. Ale codziennie, każdego dnia, bez względu na wszystko, są moim światem, ja jestem ich centrum, przystanią, ostoją. Każdego dnia powtarzam jakim są cudem, jakim skarbem, jakim szczęściem. Każdego dnia dwie pary rączek, oblepionych cukrem, farbami i jesiennymi liśćmi, oplatają moją szyję, całują mokrymi usteczkami, tulą zziębniętymi od spacerów policzkami. I kocham je do szaleństwa, do granic możliwości. To tak dobrze, tak spokojnie, już nie biec, nie szukać, nie błądzić, mieć wszystko, mieć sens na wyciągnięcie ręki.