[ogród botaniczny. by W.]
Wtedy było najlepiej. Było właśnie tak, jak być już nie miało i niezmiernie mnie to wszystko cieszyło!
Po tych wszystkich złych chwilach, po nieprzespanych nocach i pełnych smutku porankach, dniach zrzucania wagi na skutek braku apetytu, było DOBRZE. Znowu, po wielu dniach ściśniętego żołądka, jedzenie stało się przyjemnością.
Spotkanie w Poz i mile spędzone chwile we dwoje (impreza u Kisia i cudownie długi buziak przy ścianie w kuchni i ta myśl, że czas mógłby się zatrzymać), trzymanie się za ręcę podczas długiego spaceru powrotnego z miasta nad ranem (na bosaka w samej tylko letniej sukience. i tylko w niej.) i uczucie szczęścia na nowo rozpierające to głupie, najgłupsze na świecie serce! Tak bardzo, że aż chciało pęknąć z radości ;) Wesołości aż do świt i spanie przy otwartych drzwiach od balkonu (-"A może na balkonie...?" -"Nie, już jest jasno, innym razem ;)") I Festiwal Jarocin był i Waldkowe zaznaczanie, że jestem 'jego kobietą', co było miłe okrutnie :D Ale tradycyjnie kłotnia w aucie musiała być. I znowu godzenie się aż do rana i "jaki ja jestem głupi!" : ] Najlepsze z chwil! Najcudowniejsze wspomnienia.
A potem znowu- złość i niezrozumienie.
Fatalny 7 sierpnia. Poranny telefon od Hani. "Czy Agata MIAŁA na imię Agnieszka...?" Jedna naiwna myśl: "To nieprawda. To nie może być prawda." Weronika i Rudy Cudak. Ten kochany Rudzielec, z którym spotkania, choć nienajczęstsze ostatnimi czasy, tak bardzo mnie radowały! Jak choćby to (przed)ostatnie, kiedy to byłyśmy razem na koncercie Hey na Starym Rynku a potem razem z Suu i W. spędziliśmy miły wieczór w 108, jakich miało być wiele od października, gdy Agata zacznie studiować. Piliśmy sobie wtedy beztrosko jakieś cuda by Zocha i zjadaliśmy to, co zostało w lodówce przez wyprowadzką z aka i było tak wesoło nam! (Agata na koniec zjadła ryż zalany octową zalewą, która została mi po maminej sałatce :D) Nadal tak naprawdę nie mogę pogodzić się z faktem, że już jej nie zobaczę, że nie wypijemy razem % i nie będziemy się śmiać z każdej głupoty, która przyjdzie nam do głowy. Nie ogarniam tego zupełnie rozumem i nie dociera do mnie ta straszna prawda; nie chcę jej znać.
Pamiętam jak dziś, jak obudziłyśmy się w wakacje w jednym łóżku z Darią a Ruda zapytała, czy może podłubać jej tipsem w nosie.
Umawianie się na piwo 6 sierpnia przed jej fatalnym wyjazdem na imprezę, z której nie miała już wrócić. I jej smsy, które poprawiały mi humor ("Taki z niego dupczyciel? A nie wygląda dupek! :D")
Straszny wieczór w Poz, tuż po wypadku. Płacz i niepokój związany z czekaniem na W. w jego mieszkaniu. Wyłączony telefon i dwugodzinne opóźnienie. Smutek i żal. I dużo, dużo łez.
Kolejny dzień. Czekanie na W., aż wróci z kina. Samotny spacer po Poz z głową pełną złych myśli. Jakiś chłopak na rowerze:- "Co mogę zrobić, żeby poprawić Ci humor?" -"Nic, moje dwie koleżanki zginęły wczoraj w wypadku samochodowym". Wybucham płaczem i stoję tak zalana łzami na środku chodnika.
Pogrzeb i jego szybki powrót do Poz. Choć tak bardzo chciałam, by wtedy został. Chciałam pójść gdzieś daleko, do lasu, na łąkę i płakać, płakać, płakać! Razem z nim. I teraz, gdy nie ma dnia bym o nich nie myślała i nocy, żeby mi się Rudolf nie śnił, gdy potrzebuję go tak bardzo, nawet, gdy jest daleko- nie ma go. Wszystkie moje płonne nadzieje oddałam za jego słomiany zapał. A marzenia o wspólnych wakacjach- za niespełnione obietnice.
W marzeniach cofam czas i wszystko jest takie, jak być powinno. 7 sierpnia nic złego się nie wydarzyło i idziemy na umówione wakacyjne piwo!
Cholernie źle!
Chciałabym się mocno przytulić i usłyszeć, że wszystko będzie dobrze.