życie samemu rozstraja aparaturę komunikacji ciało-otoczenie i wygryza połączenia nerwowe z częścią mózgu odpowiedzialną za myślenie racjonalne. zaczynasz zastygać pod infantylną warstwą ochronnego lukru. falochron strzegący przed przypływami rozumu. otwarta szafa w nocnym świetle jawi się złowieszo. kiedy zapalisz szalenie trudno rozpina się guziki od koszuli a mimo to ona dalej chce ciebie mieć natychmiast.
czasem śni mi sie że żyję w wielkim szarym bloku, mam tam mieszkanie. samouzupełniającą się paczkę fajek. balkon. materac. kota. wszystko jest pewne znam każdy malutki fragment tego mikroświata. zero zaskoczeń. brak tajemniczego strychu z dziwnymi bibelotami poukrywanymi w drewnianych skrzyniach pachnących tytoniem. nie ma też piwnicy z składem konfitur. patrzę na zachody czekając na wschód. póżne noce i wczesne poranki. zaczyna władać tobą pewność że nie potrzebujesz nic więcej. niczego ani nikogo. niewymierne osobiste końce świata. jestem zmęczony tak strasznie zmęczony udzielaniem schronienia w bunkrze mojej głowy głęboko w zwojach mózgowych myśli natłokowi. jest to trochę jak druga krew. pełna konceptów knowań i przemyśleń. słyszę całymi dniami nieustanne niezdrowo natarczywe pukanie ludzi bez twarzy. echo rozbijanych butelek. smak życia mam na końcu języka mniej więcej zawsze.
uniesienia chwilowe niosące z bezpiecznego łóżka i prostego kąta do świata na zewnątrz zmuszające ruszyć w łów tudzież polowanie. jednak tylko te odpowiednio oprawione w pewien tradycyjny sposob daja uczucie sytości, beztroskiego rozpaśnięcia i jing jangowego wrośnięcia w świat. proces niby naturalny siła niby z wewnątrz a jednak specyficzny śmiesznie uczłowieczony i zamknięty w nieszczelnych kulturowych błonach ochronnych. głód maksymalnej bliskości.
ból, migreny i sonaty