Mój kochany fotoblożku.
Zaczynam widzieć mój mózg jako odrębne części pracujące w dwóch przestrzeniach, niekoniecznie integrujących się we wzajemną spójną całość, która miałaby szanse stworzyć jakiekolwiek względnie komfortowe warunki do bytowania w aktualnie znajdującym się wymiarze połączeń kwantowych tworzących możliwe do objęcia zmysłami przedmioty.
Innymi słowy czuję się zupełnie oddzielona od swoich doświadczeń, jak jakaś stuknięta. Jestem tu, ale tu to więzienie, pierdolone więzienie bez możliwości wyjścia, jebany labirynt bez sensu.
Kocham moje prześwity normalności, ale wypadanie z zakrętu to jakiś cyrk chorych umysłowych rozmaitości, które nawet nie są śmieszne, dzban dzban dzban dzban. Niby jestem, ale mnie nie ma. Niby widzę, ale nie widzę.
Wczoraj byłam odmieniona, a dzisiaj znów leżę i kwiczę z tytułu własnej żałosności, której nie potrafię objąć rozumem. Nie potrafię. Przeszłam dzisiaj wszystkie drogi, które miały mi pomóc oswobodzić mój umysł z tego poczucia dysonansu poznawczego, a ja w głębszej piździe umysłowo się znalazłam niż wczoraj.
Współczuję sobie i idę ukochać tą zderealizowaną część mnie, która obejmuje głębokie połacia smutku i złości. Przeplatające się czarne nicie i oczko na wiązke światła... Nadzieii na to, że troszkę będzie łatwiej.