Nie wierzę w życie poza urlopowe.
Od kiedy wysiadłam z samolotu&a nie, w sumie nie& jeszcze przez kilka kolejnych godzin, kiedy to najpierw z moją kochaną siostrą i przysmakami lubelskiego browaru spędzałyśmy ostatni dzień urlopu na mojej kanapie, a potem kiedy PKP stwierdziło, że za krótko się żegnałam z wyżej wymienioną i wywiozło mnie do Miechowa& od wtedy.
Od wtedy jest mi szalenie smutno i ciężko po prostu wrócić do rzeczywistości. Na pewno znacie to& te szalone rozkminy przy alkoholu, kiedy to się planuje i się wymyśla plany panowania nad światem. Właśnie podczas jednej z takich rozkmin padł temat wakacji w Hiszpanii. Bardzo szybko, w sumie bez zastanowienia, kupiłyśmy bilety i zaczęłyśmy odliczanie. Długie i żmudne. Była sesja zimowa (a nawet gwoli ścisłości: dwie), był początek nowego semestru& były wieczory, kiedy kwękałam, płakałam i marudziłam, ale zawsze wtedy wewnętrzny zegarek w głowie powtarzał mi jeszcze tylko x dni i w końcu nadszedł ten wspaniały tydzień...
W każdym razie& takie najsilniejsze, najpiękniejsze, najintensywniejsze wspomnienie:
jechałyśmy sobie wypożyczoną corsą najpierw wzdłuż wybrzeża oceanu: w samochodzie na cały regulator obie płyty poparzonych kawą trzy, rozśpiewane my trzy i przystanki co kawałek, żeby jeszcze raz wbiec do oceanu i poskakać przez fale. Kiedy dotarłyśmy już na koniec& (chciałoby się powiedzieć świata) Europy skąd widać już było północne wybrzeże Afryki, kiedy grubo po 23 miałam po jednej stronie morze, po drugiej ocean, za sobą Europę, przed sobą Afrykę, ale parę kroków od siebie dwie siostry to byłam tylko tak zajebiście, idealnie szczęśliwa. Potem kolejne kilkanaście( a może kilkaset?) kilometrów na tylnim siedzeniu corsy i wynajęcie pokoju w czterogwiazdkowym hotelu w sąsiedztwie lotniska, tylko po to, żeby wytrzepać piasek z ubrań, wziąć prysznic i przespać się dosłownie godzinę.
Bardzo się sobie samej nie dziwię, że nie potrafię wrócić.
Po prostu. Od tak.
Bo było za fajnie. Ale to dopiero początek.