Iś lubi rano w jakom niedziele wstać, nie mieć lusterka i patrzać, jak to piknie wygląda w piżamie, nie uczesana oraz trzymac się za swe seksowne nogi, ukazując ponętne kolana. Oj, tak...
Wczorajsze schizy (i poschizy) wieczorne uważam za te najlepsiejsze kiedykolwiek. Jak to dobrze w takiej chwili samej (a potem... A potem już nie samej! I ło.) w domu siedzieć. I jak to miło mieć znajomą duszyczkę z kontem na zalukaj i przynoszącą 2 butelki niewiemilolitrowego Frugo z Groszka na wkupowe. I... I lubię kisiel. Polubiłam. I galaretkę wiśniową... Tyle, że ją to lubiłam zawsze. ZAWSZE! A Fight Club to dobry film, no bo z Dżaredem Leto, no... Dobry, dobry film.
A potem fajnie myśleć, że się nastawia budzik na 6:40, żeby pouczyć się wzorów z fizyki, a nastawić na 7:40 i ledwo zdążyć na kartkówkę, którą zdypcyć do cna (i pewnie dostać 2 <3). I potem chwalebnie mieć pięć lekcji z czego religię, gzw, wf i informatykę. I wracać o 12:05... Lubię poniedziałki mimo wszystko. Za to wtorki... Troszku mniej.
A teraz powinnam lubieć pisać list motywacyjny, no bo ten... Bo idę pisać. I pewnie kolaż na polski zrobię. I tak sobie stwierdzam, że jak dostanę 6, to się o 6 właśnie postaram. Bo JA ŻEM AMBITNA! No.
I liczę na to, że dziś zasnę o luckiej porze oglądając Dema. I ło. Cała moja wiżyn of de lorld in poniedziałek.
Dobranoc!