To, co najważniejsze, zawsze noszę przy sobie. Dwie ręce zdolne do pracy, głowę pełną myśli i wiedzy, miłość, wspomnienia, emocje. Omnia mea mecum porto. Cała reszta to balast, sceneria, w której żyję. Rozstanie z owocami pracy swoich rąk byłoby na pewno bolesne i smutne, ale przecież to, co najcenniejsze i tak jest we mnie, a nie na zewnątrz.
Minimalizm sposobem na kryzys nie jest na pewno, lecz uczy rozpoznawania swoich potrzeb, ograniczania ich. Uczy też oszczędności, odpowiedniego zarządzania swoim czasem, oddzielania spraw ważnych od całkowicie nieistotnych. Dystansu do siebie i swoich, a także cudzych, zachcianek. Rezygnowania z tego, co zbędne. A te umiejętności przydają się zawsze, a szczególnie w ciężkich czasach.
Minimalizm tylko utwierdził mnie w przekonaniach wyniesionych z rodzinnego domu, bo nakazuje mi skupiać się bardziej na tym, co niematerialne. Na wartościach, uczuciach, emocjach, przeżyciach, wrażeniach. Na tym, by nie marnować czasu, który dano mi na Ziemi, na sprawy niegodne zachodu. Nie znaczy to, że gardzę dobrami materialnymi, staram się tylko pamiętać, że nie są najważniejsze. I dlatego mogę patrzeć z dystansem na kryzys: on też kiedyś przeminie, jak wszystko inne.