Zmieniło się moje podejście do bloga. Nie mam już ochoty pisać o sobie ani tym bardziej o innych. Nie czuję jakiegoś super ciśnienia, żeby wrzucać zdjęcia ani jakoś specjalnie pracować nad ich jakością. Ostatnio miałam nawet pomysł, aby dać sobie spokój z blogowaniem i raz na zawsze zamknąć ten rozdział mojego internetowego życia. I wtedy dostałam znak z niebios, że nie mogę. W tym semestrze jeżdzę do domu częściej, niż kiedykolwiek, co łączy się z możliwością (a może bardziej przymusem) podróżowania z najróżniejszymi osobowościami. A gdzie ludzie, tam absurdy. A gdzie absurdy, tam powstają pomysły na notki...
Kto ma do czynienia z Redżio, ten wie, co to za na Mistery Machine. Raj dla psychologów, socjologów, bakteriologów, złodziei, filozofów (jak ten pociąg w ogóle może istnieć?) i makijażystek (mam sto lat, ale jak mnie pomalują, to na pierwszy rzut oka będę wyglądał jak nowy).
Stoi na stacji lokomotywa, ciężka, ogromna i pot z niej spływa... I ze mnie też pot spływa, bo stoję w przejściu między wagonami z dziewiątką innych osób i psem. I nawet nie mogę powiedzieć: Hola, hola, kolego, nie znamy się tak dobrze żeby się przytulać, bo jako, że weszłam po nim, to sama musiałam stanąć jakieś 5 mikrometrów od niego i jeszcze podeptać mu torbę. Już wiem, że to będzie udana podróż. Nie muszę się nawet chwytać żadnej barierki, bo cała przestrzeń jest wypełniona ludźmi, którzy trzymają mnie w pionie. I wtedy słyszę moje ulubione: Przepraszam, zmieszczę się jeszcze z tą gitarą? Pewnie, ziomek, jak masz fortepian, to też się nie krępuj. 11 osób, gitara i pies. Na dwóch metrach kwadratowych. Mijam miejscowość, która ma w nazwie słowo Brzezinka i w mojej głowie pojawiają się nieśmieszne żarty.
Mimo wszystko cieszę się, że jadę do domu. Kiedyś przeczytałam, że pociąg relacji WRC-ZG ma to do siebie, że jadąc nim, zdążysz wysiąść, nazbierać grzybów w lesie i wsiąść z powrotem. No nie będę się sprzeczać, że jest inaczej, ale porę roku mamy taką, że jedyne grzyby jakie mogłabym zebrać to te z zasłonek pranych ostatnio po Wielkim Wybuchu. Z rozmyślania wyrywa mnie pięść, która przelatuje mi 2cm od twarzy. To tylko pan z pieskiem wysiada i dość dynamicznie ubiera kurtkę. "Sorry, ale byś miała piz... hehe, fifę." Mhm. Czyli dżentelmen.
Po kilku stacjach zmienia się trochę rozkład wolnych miejsc, więc wchodzę do ostatniego wagonu, który zwykłam nazywać bydlęcym ze względu na brak siedzeń. Usadowiłam się na podłodze i modlę się, żeby nikt do mnie nic nie mówił, a pan obok zapala sobie fajeczkę i jak gdyby nigdy nic, dmucha mi obok twarzy. Wiadomo, po trudach dnia Męski bez filtra się należy. Do tego Żuberek czy Tatra z charakterem i można podróżować, jak pan Bóg przykazał. Dzwoni do mnie Komarek i pierwsze zdanie, które wygłaszam do niego (mamo, przepraszam) brzmi: "Co tam u mnie? Nie no, zajebiście, jadę sobie redżio i ziomek pali faję w przedziale." Wesolutki uśmieszek znika mu z twarzy na jakieś 1,3559 sekundy, patrzy na mnie i otwiera okno. Spoko stary, to wszystko załatwia. Jeszcze gdybyś to swoje kubańskie cygaro trzymał za szybą, a nie przy śmietniku, to już w ogóle wszystko byłoby cacy. A już najlepiej byłoby, jakbyś cały wyszedł za szybę.
Po chwili znajdują się towarzysze do fajeczki, co by pan Fidel nie czuł się samotny. Aha, czyli właśnie siedzę w oparach trzech fajek. Bajka. 10 sekund i wagon bydlęcy zamienia się w komorę gazową... znowu nieśmieszne żarty. Za dużo książek. "Kochana, się pani odsunie od tych drzwi, bo się ciuchcia zatrzyma i będzie bam" - słyszę ten szarmancki ton. Nie no, opiekun roku. To jedyne miejsce, skąd leci powietrze, więc z dwojga złego wolę wypaść z pociągu, niż udusić się Męskim bez filtra. Mam jeszcze nadzieję, że jak przyjdzie konduktor, to pogrozi paluszkiem, pokaże znak zakazu palenia czy cokolwiek, ale nic z tego. Pan konduktor najwyraźniej pochodzi z tej samej kliki.
W kącie siedzi DJ. Od polskich rapsów do elektroniki. Koneser sztuki puszczanej z telefonu. A słyszałeś pan kiedyś o słuchawkach? A komu to potrzebne, nie? Pięknem trzeba się dzielić z innymi. "Ty mnie będziesz całowała, ja Cię schrupię niczym zwierz"... mówiłam, że koneser. No i piękno też jest, w końcu twórca śpiewa o... miłości.
Impreza trwa w najlepsze, kiedy kątem oka widzę, że dziewczyna siedząca na przeciwko mnie ma zielonoszary kolor twarzy. Albo mi się wydaje, albo piwo, które trzyma w ręce koleś jadący koło niej, nie jest jego pierwszym, a już na pewno nie ostatnim trunkiem w tym dniu. Pan w ogóle ma bardzo radosny nastrój i roztacza wokół siebie aurę świeżości. Dionizos N°5. To na pewno zapach wygranego życia, ale mi już wystarczy, że kupując kupon za 11,56 ziko wygrałam podróż Przewozami Regionalnymi.
Wychodząc z tego przedziału czuję się, jakbym wracała ze spalarni odpadów. Dzień Świra na żywo.
Polecam serdecznie,
Ajsza.