W sobotę rano budzę się i co?
Nie potrafię ruszyć głową. Myślę "a, pewnie krzywo spałam".
Pojechałam na zajęcia z dziećmi, na których oczywiście mogłam tylko wydawać polecenia - dobrze, że mam na tyle ogarnięte dzieci, że zrozumiały sytuację i dały sobie radę same.
Potem trening z Ygrekami, który przesiedziałam i zdjęcie właśnie z niego - wtedy ból szyi nie był jeszcze tak okropny.
Późny wieczór i cała noc z soboty na niedzielę dopiero były tragedią. Każda pozycja snu przynosiła mękę, a kiedy wreszcie udawało mi się jakoś ułożyć i zmrużyć oko - znów budził mnie przeszywający ból, z którego aż leciały mi łzy po policzkach.
Więc rano - kierunek: szpital. Lekarz mnie obejrzał, później rentgen, diagnoza: kręcz szyi. Wykupiłam w aptece leki przeciwzapalne i rozkurczające, które w pewnym stopniu przyniosły mi ulgę.
Niedzielę spędziłam w łóżku i mam nadzieję, że z dnia na dzień będzie lepiej.
Póki co moją szyję zdobi kołnierz usztywniający, a twarz od czasu do czasu grymas bólu, który odganiany jest uśmiechem wywołanym słowami "Kocham Cię Skarbie najmocniej na świecie! Jesteś moim szczęściem!".
Dobrze Cię mieć :)