Posprzeczali się pewnej nocy.
Ona zdenerowana.
On poirytowany.
Koncert emocji.
Słabo jej. Opada bez emocji. Łapie szybko powietrze, którego zdaje się ubywać w otoczeniu. Żałośnie wije się po ziemi szukając odrobiny tlenu. Próbuje wydusić kilka słów. Nie ma siły.
Słowa stają się zbyt ciężkie.
Oddech staje się zbyt trudny.
Zbyt nudny.
Zbyt zbędny.
On ją łapie, przytula, ściska i przyciska do siebie.
Zdaje się być dobrze.
Jest i nie jest jednocześnie.
Otacza ich ciemność, a w ciemności wszystko.
Za okenm postać obserwująca każdy ruch.Za nią postać chcąca ich zaatakować. Nad nimi, również ta sama postać.
Ona rozgląda się chaotycznie, chcąc ogarnąć wzrokiem całe otaczenie "na raz", jednym spojrzeniem.
On wodzi zdezorienotwanymi oczyma za jej wzrokiem... w prawo, w lewo, na górę, w doł, w lewo, w prawo, w dół, w lewo.....
Ona ma tego dość. Zamyka oczy.
Jest gorzej.
Zbliża się do niej owa, czarna postać. Swoje żółto-zielono-szare szpony kieruje prosto w jej oczy.
Nie może tego wytrzymać, otwiera oczy.
On znów obdarowuje ją kilogramami uścisków.
Ona płacze, nadal.
Stara się przekazać mu informacje w razie 'czegokolwiek"
On zdaje się, nie chce dopuszczać takich myśli do siebie.