Nasz, prawda, piękny stoliczek z obrusem, elegancka kolacja przy zapałce. Nie tak dawno. Chociaż tak niedawno też nie.
Roxi oraz Asia, jak każdy wtajemniczony widzi.
Za to, co zwykle.
Dziś bardziej niż zwykle.
Pewnego razu w Wigilię, jeszcze w starym szpitalu, punktualnie o północy drzwi oddziału z trzaskiem otwierają się na oścież i wtacza się przez nie gruby, brodaty jegomość z policzkami zaróżowionymi od mrozu, a nosem barwy wiśni. Wymachując latarkami, czarni zapędzają jegomościa w róg korytarza. Widzę, że przybysz zaplątał się w paskach cynfolii, które rzecznik prasowy porozwieszał na całym odziale, i potyka się w ciemnościach. Osłania zaczerwienione oczy przed światłem i ssie koniec wąsa.
-Ho, ho, ho!- woła. -Chętnie bym został dłużej, ale muszę się spieszyć. Ani chwili do stracenia. Ho, ho! Komu w drogę...
Czarni podkradają się bliżej.
Trzymali go sześć lat, zanim go wypuścili ogolonego na zero i chudego jak patyk.
Nie wiem, czy przez najbliższy rok będę w stanie chociaż spojrzeć na wiśnię.
Puck you.