Życie chyba za wsześnie skopało mi dupę, bym mogła sobie teraz z tym ot tak poradzić. Za szybko pokazało mi, że utopijne obrazki, którymi karmiono mnie od dziecka to zwykła ściema, fikcja literacka zmyślana piórem naiwnego pisarza. Rany zamiast zabliźniać się z czasem, rozrywają mi skórę jeszcze bardziej. Niedługo wda się zakażenie. Niezbędna będzie amputacja zakażonej części i wtedy wytną mi mózg. Już naiwnie nie napiszę, że serce, bo to kolejna ściema, którą ten mój bajkopisarz mi wciskał od dziecka. Narząd odpowiedzialny za wszystkie uczucia, za cały ból i całe szczęście to mózg. I on mi chyba teraz ciąży najbardziej. Ale nawet na sekundę nie chciałabym przestać z niego korzystać. Może tak byłoby łatwiej, ale ja już wiem, że nic nie przychodzi łatwo. Trzeba zapierdalać, by osiągnąć cel. Mam wokół siebie ludzi na których zależy mi bardziej niż na mnie samej. Dla nich wstaję za każdym razem gdy znów wypierdole się na mordę. Teraz mam cel, światełko na końcu ciemnej, błotnistej drogi. Jeśli go nie osiągnę nie wiem co się stanie. Po prostu nie wiem. Nie wyobrażam sobie tego. Musi mi się udać, bo nie mam palnu B. Jest tylko plan A i musi on zostać wykonany, bo innej opcji nie ma. Mam szansę, by udowodnić sobie, że jestem coś warta, bo nikomu innemu nic do udowodnienia nie mam. Mam jedyną szansę, by zacząć wszytsko jeszcze raz od nowa, od momentu w którym mnie życie zawiodło. Nigdy niczego tak bardzo nie chciałam. Nigdy nie czułam takiej presii, którą sama bym na siebie narzuciła. Mam jedną tylko szansę by coś zmienić i przerwać tę chujnię. By sobie pomóc, czego nie oczekuję już od nikogo innego. Jeśli mi się nie uda będzie to moja największa porażka. Nic się nie zmieni, co pewnie doprowadzi mnie do autodestrukcji i któregoś pięknego dnia się zaćpam w jakiejś zaszczanej bramie. Jestem stworzona do tego by osiągać wielkie rzeczy, a boję się, że przepuszczę przez palce każdą ku temu szansę. Chcę kochać moje życie i cieszyć się z tych wszytskich cudownych rzeczy, które mnie spotykają, móc je w pełni doceniać. Mam w życiu wielkie szczeście, ale chce czuć to cały czas, a nie dostrzegać to z dystansu i z upływem czasu. Nie próbuje tłumaczyć sobie sensu wszytskich tych złych rzeczy, które mnie spotykają. Niektórzy twierdzą, że jestem dzielna, że tak się po nich 'trzymam'. Ale ja kurwa jestem w rozsypce. Nikt nawet nie wie, jak słaba jestem. Nikt mnie nie zna. Sama siebie nie znam nawet w połowie, ale chyba tylko ja sama wiem, że nawet w połowie nie jestem warta uczuć wszytskich moich bliskich. Gdyby któryś z nich kiedyś mógł mieć wgląd w moje myśli, chyba stwierdziłby to samo. Źle mi.