"Mój chłopak się żeni"... To nie jest wyznanie geja. To nie jest również styl życia. To po prostu piękny film i najlepsza komedia romantyczna, jaką oglądałem w swoim życiu. Nie powiem, bym oglądał je w szczególnie ogromnych ilościach, jednak właśnie do tego tytułu mam ogromny sentyment i mimo oglądania go już po raz trzeci ciągle odczuwam te same emocje.
Krótko o fabule: Julianne jest samotną kobietą, która nie potrzebuje faceta do szczęścia. Takie przynajmniej odnosimy wrażenie na początku: później dowiadujemy się o obietnicy, jaką złożyli sobie wraz z Michaelem, niegdyś jej partnerem, a obecnie przyjacielem. Mówi ona, że gdy skończą dwadzieścia osiem lat bez drugiej połówki u boku - pobiorą się. Deadline jest blisko, jako że Julianne do 28 świeczek na torcie brakuje ledwie trzech iskierek (nieudane porównanie tygodni, nie oceniajcie mnie po tym), tak więc telefon od niego budzi w niej wszelkie pokłady nadziei, jakie może w sobie odnaleźć. Tu jednak czeka na nią zawód: Michael chce pochwalić się, że poznał niejaką Kim i, co więcej, w tę niedzielę - a jest środa - biorą ślub.
I tu zaczyna się jazda. Zdeterminowana Julianne żegna swojego najlepszego obecnie przyjaciela, George'a, by wybrać się na przygotowania do ślubu, na którym przydzielona została jej rola druhny. Ma jasno określony cel: odbić mężczyznę jej życia. Znacie tę konwencję z innych romansideł? Może i tak. Ale czy w tych wszystkich filmach to główna bohaterka jest wredną suką, która posunie się jak najdalej? I czy druga jest... a zresztą daruję sobie.
Julianne poznaje Kim: okazuje się, że jest blondynką. I to stuprocentową. Chwilami zachowuje się jakby była niezrównoważona psychicznie, śmieje się bez powodu, bezgranicznie jej ufa, powierza jej wszelkie sekrety... i bezgranicznie kocha Michaela. Ale to nie obchodzi Julianne. Nie obchodzi jej nic. By odbić jej Michaela, jest w stanie przekroczyć wszelkie granice dobroci i skrzywdzić Bogu ducha winnych ludzi.
"Mój chłopak się żeni" to film z postaciami z prawdziwego zdarzenia. Nie ma tu miejsca na podział dobra-zła. Nie da się określić, kto jest bielą, a kto czernią. Zarówno Julianne, jak i Kim są zakochane w Michaelu. Julianne potrafi posunąć się naprawdę daleko, by osiągnąć cel, ale czy jest w tym coś dziwnego? Właśnie ucieka jej szansa na bycie szczęśliwą! Czy ktoś tak zakochany nie podjąłby jakiejkolwiek walki? Za to Kim jest uroczo niewinna i ma śliczny uśmiech. Współczucie dla niej, że właśnie ona trafiła na Julianne, to całkowicie naturalny odruch. Której kibicować? Naprawdę ciężko stwierdzić i choć przy pierwszym podejściu przez większość filmu całym sercem kibicowałem Kim, to ostatnie sceny przyniosły rozgoryczenie. Bo chwile, w których Julianne ze łzami w oczach przyznaje się do porażki potrafią naprawdę chwycić za serce.
W filmie znajdzie się od cholery scen, które zasługują na wyróżnienie. Przełamanie się Kim w barze karaoke, śpiewanie tej piosenki co ją w reklamie heleny na polski przerobili, ostatni taniec Michaela i Julianne, osunięcie się po drzwiach przez Julianne i zapalenie papierosa w wyrazie bezsilności po tym gdy już uświadomiła sobie co najlepszego zrobiła... Coś pięknego.
I na koniec wisienka na torcie tego filmu. Homoseksualista, postać drugoplanowa, człowiek, który przez cały film udziela rad Julianne co do tego, jak powinna postępować: to właśnie George. Koleś, z którego ust w trakcie tych nielicznych scen, w których się pojawił, wypłynęło więcej mądrych słów niż z ust niektórych ludzi przez całe życie. Szczególnie za serce chwyta ostatnie zdanie, jakie wypowiada zrozpaczonej w pogoni za ukochanym Julianne: "Masz niewielką szansę, by zachować się przyzwoicie." Właśnie on zresztą sprawia, że w wzruszającym zakończeniu jest miejsce na optymistyczną nutę, gdy zjawia się na ślubie i wypowiada te oto słowa:
"Życie toczy się dalej... nie będzie z tego ślubu, ani seksu. Ale... na Boga! Będą tańce!"
:D
łezka w oku sie zakreciła :c