Jane:
Po pożegnaniu się z Chadem i pożegnalnym uścisku weszłam do kliniki. Jadąc windą na ostatnie piętro, zastanawiałam się nad swoim życiem. Cholernie podoba mi się Chad. Nie wiem czego, dopiero po takim czasie to przyznałam. Minęło już dobre parę miesięcy od naszego zerwania, ale ja naprawdę go kocham. Jak nikogo innego. Dobra, może ma wady, ale jest dla mnie kimś wspaniałym. Będzie świetnym ojcem. Oparłam się o purpurową ścianę i dotknęłam swojego kłykcia i poczułam dreszcz na całym ciele. Byłam nieodwołalnie w nim zakochana. W Chadzie. Tym małym draniu.
Przeszłam przez zatłoczone korytarze pełne ludzi w białych fartuchach. W salach leżały osoby dziwnie patrzące się na mnie. Podszedł do mnie jakiś pan i zaczął mówić:
-Co ty tu robisz, córeczko? Już dziesiąty? Taaa? Mój syn miał po mnie przyjechać... Mówił, że jutro wróci... Już jest jutro? A nie dzisiaj? Niech mnie ktoś wyciągnie z tego koła!
Spojrzałam na tabliczkę nad głową. Wydział psychicznie chorych.
Zrobiło mi się tego gościa okropnie żal. Inni, lekarze, którzy przechodzili nie zwracali na niego uwagi. Poczułam się jak w błędnym kole. Tak samo jak on. Nie mogłam go zostawić samego.
-Proszę, niech pan tutaj poczeka, jak przyjdę, pójdziemy na spacer.
-Dobrze, córeczko, przyjdziesz jutro czy dzisiaj?-pytał się, z językiem na wierzchu i zezem.
-Dzisiaj, proszę pana.
Minęłam go i zapukałam do drzwi mojego lekarza, po czym weszłam do zielonego gabinetu, którego znałam już na pamięć.
W kącie wiła się roślina, a jaskraworóżowych kwiatach. Pod stopami miałam czerwony dywan w grochy. Na środku leżało dębowe biurko, a za nim jesionowe krzesło. Nic tu do siebie nie pasowało. Może, taki był urok tego pokoju.
-Dzień dobry.-rzekłam, po czym usiadłam na jasnym fotelu, wpatrując się w przystojnego pana Smitha.
-Dzień dobry.-uśmiechnął się- Zaczynamy dzisiaj kolejną sesję. Powiedz, czy miałaś ostatnio jakiś napad?
-Nie. Zupełnie. Wszystko przyjmuję na luzie.-odrzekłam i przerzuciłam nogę na nogę.
-I dobrze mówisz. Brawo.-wstał i znowu zaczęły się ćwiczenia.
Po wyjściu z sali, ujrzałam znowu tamtego pana. Czekał na mnie, nie ruszając się z miejsca. Mimowolnie się uśmiechnęłam. Chciałam dać temu człowiekowi trochę słońca. Znów dotknęłam jego dłoni.
-Idziemy na krótki spacer, proszę pana.-ukazałam swoje nieidealne zęby i wyszliśmy na zewnątrz. Było dosyć ciepło, a kłęby chmur przysłaniały niebo.
-Mów mi Joe.-powiedział, a bardziej wymamrotał.
-Dobrze, Joe. Opowiedz mi coś o sobie.
-M-moja żona, Scenie.. Ona mnie zostawiła, teraz jest z moim synem, ale on miał przyjechać! Czego go nie ma? Miał być jutro! A nie było go wczoraj...
Spojrzałam na niego. Miał na oko z trzydzieści pięć lat. Ale normalny, przeciętny człowiek, powiedziałby, że ponad czterdzieści. Był prawie murzynem. Był brudny, miał podarte spodnie i szary t-shirt. Miał brodę, pewnie nie golił jej od miesięcy. Gdy na niego patrzyłam, kręciła mi się w oku łza. Był żywym dowodem na to, że ludziom potrzebna jest pomoc.
-Ile ma lat twój syn?-spytałam go.
-Dwadzieścia pięć. Nie.. Chyba dziewiętnaście. Czego on jeszcze nie przyjechał?-mówił, wpatrując się tępo w przestrzeń.
-Jak długo jesteś w tym szpitalu?
-Dużo czasu.
-A czego się tutaj pojawiłeś?-zapytałam po raz kolejny.
-Bo Scenie mnie zostawiła, zabrała mi synka, mojego synka, trzymałem go na rączkach, miał mnie odwiedzić...-rozpłakał się niczym małe dziecko. Mimowolnie go przytuliłam.
-Wszystko będzie dobrze. Dowiem się, gdzie jest twój syn. Znowu będziesz szczęśliwy.
Odprowadziłam go do pokoju. Położył się na łóżku i wyszeptał do mnie:
-Dziękuję.
To było jedno z najpiękniejszych słów jakie otrzymałam w życiu. Wychodząc z sali zaparłam dokładnie drzwi sali 201 i wymaszerowałam żwawym krokiem do pokoju pielęgniarek. Jedna z nich, ruda pani po pięćdziesiątce otworzyła mi i zapytała:
-Dzień dobry, w czym mogę pomóc.
-Dzień dobry. Chodzi mi o tego pana Joe z pod pokoju numer 201.
-Ach tak. O tego chorego psychicznie.-odrzekła i skrzywiła się.
Myślałam, że coś się we mnie ugotuje.
-Czy jego syn żyje? Gdzie on się teraz znajduje?
-Nie udzielamy takich informacji. Nie jest pani nikim z rodziny.-chrząknęła i próbowała zamknąć mi drzwi przed nosem.
-Proszę chociaż powiedzieć, jak Joe ma na nazwisko.-poprosiłam stanowczo.
-King.-rzuciła i zamknęła drzwi.
Wyszłam ze szpitala. Złapałam pierwszy-lepszy autobus w drogę powrotną do domu.
-Muszę odnaleźć jego syna...-mruknęłam sama do siebie.
Natka