Czuję jak dym z papierosa szczypie mnie w oczy,
a żar się jeszcze tli, żeby zamienić się w popiół.
Przypominam sobie sny o pięknej przyszłości,
do której wszystkie drzwi są zamknięte już bezpowrotnie.
Lód w mojej krwi rani moje żyły
i czuję chłód kolejnych dni, które pewnie jeszcze przeżyję.
Znów tylko głód zaciska mi pętlę na szyi;
nie rozumiem słów, którymi mówią do mnie inni.
I pragnę ich gestów, ich wyrazów ich twarzy,
ich prawdy, ich szczęścia, chyba nawet ich marzeń.
Weź mnie za rękę i zaprowadź na krawędź,
i stój tam ze mną, aż się zmęczę i spadnę.
Prowadź, gdzie chcesz, jestem gotów na cokolwiek;
możesz mnie mieć, więc mnie weź; nie martw się o mnie.
Za darmo możesz mnie zachować lub zapomnieć;
bierz, co chcesz, z czymkolwiek będzie Ci wygodnie.
Wypluwam krew otwartą raną w moim sercu;
nie chcę umierać, a samotność jest mordercą.
Chcę się tanio sprzedać i móc utkwić w Twoim szczęściu;
nic mi nie potrzeba, zabierz mnie, wszystko jedno gdzie.
Chciałbym z Tobą pójść, lecz nie umiem stawiać kroków;
nie pamiętam już, jak mam czytać z Twoich oczu.
Nie potrafię wypowiadać słów i w milczeniu
odgaduję, co mógł znaczyć ruch Twoich źrenic...