cały dzień powstrzymuję się, żeby nie wymiotować i to jest dosłownie walka,
bo nawet jak nie pcham palców do gardła, to samo chce wyjść.
Na szczęście, paradoksalnie, nie zjadłam dziś dużo.
Ostatnie kilka dni walczyłam ze sobą, bo jestem ciągle głodna, a powtarzam sobie, że nie mogę jeść.
Jedna z koleżanek z pracy zauważyła, że ''albo nie jem wcale, nie widać mnie z jedzeniem albo jem i to dużo'' i tu miała rację,
moja mina musiała mówić wszystko, ale uśmiechnęłam się i żartem powiedziałam, że to przez miesiączkę.
No bo przecież nie powiem ''tak wygląda życie z zaburzeniami odżywiania''.
Trzyma mnie dzisiaj jakiś niepohamowany stres. Nie wiem dlaczego.
Próbuję się jakoś uspokoić, ale tradycyjnie wszystko rozchodzi się o to,
czy w najbliższej przyszłości sobie poradzę, a jestem ze wszystkim sama.
Za dwa tygodnie idę na urlop, nie dlatego, że chcę, a muszę.
Cóż... nawet nie chcę o tym myśleć, bo tak naprawdę mimo że mam już dosyć momentami, to praca trzyma mnie przy życiu.
Tato za wszelką cenę próbuje mnie pośrednio zjednoczyć z resztą rodziny.
Nawet nie chcę mu niczego mówić, zeby go nie rozczarować.
Mimo że ostatnio jest lepiej, wbrew temu co piszę, to dzisiaj płaczę. W zasadzie to teraz.
Męczę się ze sobą, walka jest dziś okrutnie trudna.
Najgorsze jest to, że naprawdę nie wiem co musi się stać...
Chciałabym się leczyć, ale nie mam większych możliwości. Po prostu.
Jestem zdołowana życiem w tym kraju, coraz bardziej.
Zamówiłam kilka sukienek, bo w grudniu mam imprezę pracowniczą,
to o dziwo mnie ucieszyło, ale im mniej ważę, tym gorzej się czuję (psychicznie)
Nie wiem co się dzieje