Rozdział XI
Odpowiedź przyszła natychmiast, jeden z ćpunów prawie że zaprowadził go do ,,rezerw" krwi. Wszyscy uwięzieni byli w piwnicy nieistniejącego już domu. W środku [imię] naliczył około dwudziestu osób wygłodzonych, słabych przestraszonych... wszyscy uciekli w kąt jak najdalej od Roberts każdy bał się ze przyszedł po krew.
- Spokojnie - szepnął cicho - ja w pokojowych celach. Jestem tu po syna Marii i Horacego, dziwaków z gór. Jeden chłopak wyszedł z tłumu
- Czego chcesz? - zapytał wystraszony unikając wzroku nieznajomego
- Wracamy do rodziców. zachowuj się jak moja ofiara bo cały plan zamieni się w gówno
Chłopak w pewnym sensie zaufał nieznajmemu, znał imiona jego rodziców oraz miejsce ich popytu więc powoli udał w stronę wyjścia.
- A co z nami? Panie zlituj się... - powiedziała kobieta klęcząc przed [imię]. Nie wiedział co jej odpowiedzieć dlatego po prostu milczał i odwrócił się sam bowiem miał wątpliwości czy sekretarz wyśle kogokolwiek na ratunek.
Razem z chłopakiem wyszli z piwnicy, dopiero przy świetle zobaczył twarz chłopaka. Miał rysy Horacego i nos matki jednak fioletowe oczy niszczyły cały efekt. Wszystko, cała gra obojga dawała złudzenie prawdy, toteż nikt nie zwracał na nich uwagi. Cały plan dopiero popsuł się kiedy przechodzili obok strażników przy bramie. Jeden z punków przyczepił się do nich, był łysy z mnóstwem kolczyków ubrany w skórzana kurtkę z wielką swastygą na prawym ramieniu.
- Gdzie kurwa?! - wydarł się i uderzył chłopaka w twarz - krew zostaje w domu!
- Ta krew idzie ze mną - odezwał się [imię] spokojnym głosem - nie podoba się? Wyjebać ci w kły?
Punk nic nie mówiąc zrzucił skórzaną kurtkę i wyjął kastet wykonany z pospawanych nakrętek od śrub o sporej różnicy. Oczy całego motłochu skierowały się na dwójkę walczących gladiatorów na pustynnym piasku.
- Nareszcie trochę rozrywki - mruknął [imię] i niemal z uśmiechem stanął do walki.
Pierwszy cios punka z prawej ręki w okolice głowy uniknął bez szwanku jednak drugiego uderzenia w brzuch nie dał rady skontrować. Upadł ciężko na piasek ale wciąż w pełni oczytany. Punk poniesiony emocjami chciał go dosiąść do parteru jednak ciężki glan na twarz zatrzymałjego atak i dał chwile czasu na zastanowienie się co dalej. [imię] wstał i z impetem wbił rękę w brzuch, a kolejno pełną mocą kolana uderzył jegomościa w twarz a po chwili poprawił jeszcze prawym okrężnym. Później zostało tylko przewrócenie awanturnika zgrabnym chwytem przy okazji łamiąc mu lewą rękę. Gdy ten już upadł bohater usiadł na nim i z satysfakcją okładał jego twarz pięściami aż uderzył raz a mocno w krtań powodując śmierć delikwenta. wstał z kamienną twarzą i wrzasnął:
- Ktoś jeszcze chce mnie zatrzymać?! - Spoglądał na towarzystwo, które odwróciło głowy jak gdyby nigdy nic i wróciło do poprzednich zajęć.- no, i to rozumiem - powiedział sam do siebie i spojrzałgroźnie na chłopaka. Teraz mogli odejść bez przeszkód.
Całą godzinną drogę do domu chłopak przemilczał, [imię] nie chciał naciskać wiedział z doświadczenia że takie osoby często potrzebują czasu na to aby znów wrócić do społeczeństwa.
- Słońce wschodzi - szepnął wreszcie. Zdawał się niewinny jak motyle, rzadko spotykane na pustkowiach, ale jednak spotykane.
- I jesteśmy w twoim domu - próbował pocieszyć chłopaka.
Wspinając się zgrabnie po skałach jak po schodach dostali się do jaskini, przeszli przez zabudowane drzwi i byli w domu. Horacy oderwany od pracy rzucił się na chłopaka niemal dusząc go ze szczęścia. [imię] zadowolony z siebie stał i zapatrzył się na rodzinę. Przez chwile poczuł w sercu samotność i ból nią spowodowany jednak nie miał czasu na to gdyż Maria zaczęła celować do niego z jego własnego karabinu jaki tu zostawił. Oczy reszty domowników zostały skierowane na obcego, każdy patrzył z zimna krwią
- O co chodzi? - zapytał wystraszony i zdziwiony przybysz. Odruchowo uniósł ręce do góry
- Wiesz zbyt wiele... o laboratorium, o narkotyku, o nowym przywódcy.. - odezwał się Horacy - odwaliłeś za nas kawał dobrej roboty.
- Jakiej roboty? Jaki przywódca? - tylko pytania cisnęły się na usta [imię] zaskoczony wszystkim nie potrafił racjonalnie myśleć.
- Myślisz że po co ten cały sprzęt? Jestem ich królem! Ja im daje to co jest potrzebne do życia! Ja daję im krew! - wrzeszczał poniesiony Horacy - myślisz że skąd ten cały sprzęt? Oni są jak moja armia... zrobią co im każe. Tylko ta ździra stała mi na przeszkodzie, nad całkowitym panowaniem! Ale teraz, kiedy ją zlikwidowałeś mój synek zajmie jej miejsce. Będą na moje posługi. - powiedział i usiadł na swoim fotelu klaszcząc w dłonie - dobra robota. Maria, pozbądź się go. Żona Horacego wycelowała i padł strzał. Tylko że nie jej... W pokoju zjawiła się dziewczyna podobna do Fuksji strzelajaca z rewolwera. Zanim cała czwórka zorientowała się o co chodzi rodzina była martwa. tylko Robert pozostał przy życiu. Popatrzył na nią, była identyczna jak osoba przy której się obudził. Teraz żył chwilą, z przekonaniem że jest już gotowy na śmierć.
- Zabiłeś moją siostrę - powiedziała owa postać celując z MP412 w osobnika.
- Kim ty jesteś? Co to wszystko ma znaczyć?! Ktoś mi to może kurwa wyjaśnić?! - stracił nerwy, a za tym kontrolę nad sobą.
- Zamknij się - odpowiedziała zimno wciąż celując do niego - Jestem Fuksja. A ty zabiłeś moją siostrę. teraz daj mi chodź jeden powód dla którego miałabym do ciebie nie strzelać.
- Ja... Ja byłem tego nie świadom... - zaczął powoli - Ten narkotyk, jedna z was mi go dała...
- Nie równaj mnie do tej bandy umarlaków. Ja wciąż jestem żywa.
- Nie bierzesz tego świństwa? - zapytał zdziwiony.
- Nie. Teraz odpowiadaj. - była zimna i zdeterminowana.
Chyba czas na mowę moralną... - pomyślał i zaczął:
- Sama przed chwilą stwierdziłaś ze twoja siostra była trupem biorąc narkotyk, oni go rozprowadzali - wzkazał palcem na martwą rodzinę - oni ich zabili. Ją i setki innych osób. Wiń ich, ja tylko skróciłem jej męki dając jej łagodniejszą śmierć. - i chodź mowa wymyślona na poczekaniu i zmyślona zawierała ziarnko prawdy, które podziałało na dziewczynę gdyż ta opuściła broń i łzy, a później upadła na kolana.
- Obiecałam jej bronić... od tego gówna... a ja nie dałam rady, jestem winna - szeptała - teraz ja muszę ponieść konsekwencje.
Dziewczyna mówiąc to wzięła pistolet i przyłożyła go do skroni, zamknęła oczy, zacisnęła zęby i nacisnęła spust zagłuszony przez krzyk [imię]. Kilka sekund później otworzyła oczy i zapłakanymi oczami spojrzała na obcego.. komory były puste, wszystkie naboje wyczerpała.
- Uspokój się i pomóż mi jakoś zniszczyć to miejsce, Nie pozwólmy aby dalej zabijano tu ludzi - szepnął podnosząc jej głowę tak aby spojrzała mu w oczy. Dziewczyna tylko kiwnęła zgodnie i wstała po czym usiadła na krześle, chcąc dojść do siebie. [imię] poszedł szukać swoich rzeczy i zdjąć kolczyki. Choćby i cęgami.
Wrócił po kwadransie i zobaczył jak dziewczyna przeszukuje, szukając czegoś przydatnego i cennego.
- Znalazłam coś co nam pomorze wysadzić - i pokazała mu granat ręczny.