W nocy z wczoraj na dziś spotkała mnie tragedia. Pomiędzy 23 a 24 26.05 mój kochany skarb wypadł z klatki wraz z drzwiczkami - po prostu się wspinał, a one się otworzyły pod jego ciężarem... W wypadku, jaki go spotkał musiał doznać większych urazów niż to, co było widoczne - paskudnie zranione oko... Nie mogliśmy go znaleźć, odnalazł się dopiero po pierwszej w nocy... Biedactwo, pomimo początkowego ożywienia i normalnego zachowania (niestety z paskudną raną, która, nawet jeśli by przeżył, nie dawała mu szans, aby widział na lewe oczko), nie przeżył nocy. Odkąd znalazłam otwartą klatkę bez chomika w środku (a klatka stoi na biurku...) byłam zrozpaczona. Rano, kiedy usłyszałam to, czego najbardziej na świecie nie chciałam - On nie śpi. Nie żyje. - płakałam. Cały czas. Wiem, może to wyda się głupie - tak rozpaczać po małym gryzoniu... Ale on był moim przyjacielem, towarzyszem, pierwszym zwierzakiem od 10 lat. Niesamowicie przywiązałam się do niego, jego zachowania... Znałam go na wylot, kochałam, i miałam wrażenie, że i on kochał mnie. Powinien żyć - gdyby nie wypadek, gdybym była w pokoju i nie pozwoliła mu się wspinać po drzwiach... Nie przestanę się obwiniać, chociaż wiem, że już po fakcie nic mi to nie da i nie przywróci życia mojemu Skarbeńkowi. Kochany zwierzak... Do powrotu do domu dziś po południu miałam nadzieję, że to zły sen... Obudzi się, będzie skrobał w klatce, przywita mnie. Nawet bez oczka. Ale niestety, nie wstał. Już nigdy nie wstanie. Moje Kochanie umarło - nie, nie zdechło. Jak mogłabym powiedzieć, że mój przyjaciel zdechł? Umarł. Pomiędzy 2:30 a 6 rano, nie wiem kiedy dokładnie, bo pomimo początkowych trudności z zaśnięciem w końcu usnęłam, nie mogąc patrzeć, jak męczy się w mniejszej klatce przechodząc z miejsca na miejsce... nie mogąc zamknąć zranionego oczka... denerwując się... Musiał się niesamowicie poturbować, ponieważ był naprawdę silny i gdyby to było tylko oko, przeżyłby.
Był u mnie 1,5 roku. To sporo, wiedziałam, że to kwestia czasu, kiedy przyjdę się z nim przywitać, a on mi nie odpowie szuraniem i wystawieniem pyszczka w moją stronę. Jednak nie przypuszczałam, że będę musiała się z nim pożegnać w ten sposób. Świadomość, że nie mogłam mu pomóc jest tak okropna... Nie mogę się z tym pogodzić i nie wiem, kiedy i czy w ogóle przestanę o nim rozmyślać bez przerwy.
Pochowaliśmy go. Płakaliśmy przy tym i ja, i tata, i siostra (mama była w pracy, ale pewnie też by płakała). Wszyscy uwielbialiśmy Charliego, ja - nawet nad życie. Był moją największą uciechą...
Chciałam kolejnego chomika, i mam - od dzisiaj mieszka ze mną Tobi, kolejny mały, biały dżungarek. Jednak nie jest w stanie zapewnić mi zapomnienia o Charlim. Nie teraz. W końcu to była moja mała myszka, którą tak kochałam... Nie mogę uwierzyć, że nie zrobię mu więcej zdjęć, nie zje więcej swoich ulubionych przysmaków, nie będzie gryzł szczebelków klatki aby zwrócić moją uwagę, nie będzie skrobał ścianek domku po posprzątaniu w klatce. Jest to dla mnie dalej niewyobrażalne. Tobi jest śliczny, jednak dużo czasu zajmie mi, aby przyswoić myśl, że to nie Charlie buszuje w kołowrotku, że to nie on mnie powita. Poza tym Tobiego trzeba oswoić z nowym domem, ze mną. Mam nadzieję, że tak, jak starszy, niestety już będący w chomiczym niebie, kolega, okaże się kochanym skarbkiem, nie będzie gryzł, uciekał... Charlie uciekł raz. Pierwszy i ostatni, skończyło się to dla niego, dla nas tragicznie. Nie mogę się z tym pogodzić!
Spoczywaj w pokoju Skarbie, mam nadzieję, że nie cierpiałeś za bardzo i jesteś szczęśliwy! Nie mogę myśleć inaczej... Byłeś tak kochany, że nie możesz być nigdzie indziej jak w Chomiczkowym Niebie. Nigdy Cię nie zapomnę...