Pacholę wyjściowe z dziedzińca mej twierdzy, zapajęczone w miejscu gdzie furta lada chwila otwierając się rozerwie misterne pajęcze nici z promocyjnym deszczem. W tle na ulicy cień przejeżdzającego czołgu i przyszkolny kwietnik przychodnikowy. Kwiecień się w końcu kończy. Dwa tygodnie i będzie po wszystkim. Trzy lata wedle systemu dla egzaminudo którego można przygotować się w ciągu roku będąc leniwym, w ciągu dwóch miesięcy będąc pracowitym, w ciągu dwóch dni aby zdać, przyjmując pewien poziom wyjściowy. Jak uspołecznić życie. Jak użyciowić społeczność.
Skończył się tusz w drukarce. Czekał aż zacznę drukować materiały do prezentacji aby skończyć się właśnie w połowie kartki. Prawo Murphy'ego w praktyce.
Dr House - po pierwszym sezonie schemat zaczyna się lekko chwiać. Diagnozy w większości ciemne dla zjadacza chleba schodzą na dalszy plan, jednak nie na tyle aby nużyć, jeśli nie swoją niezrozumiałością to powtarzalnością. Standardowa diagnostyka w końcu. Ograniczenie do prywaty bohaterów i kąśliwości lekarsko przychodniowej trzyma jednak przy serialu. Schemat poszkodowanego - łóżko, błędne rozpoznanie, leczenie, pogorszenie, wyleczenia (bardzo rzadko śmierć). Nieźle utkano jednak powiązania między przypadkami a prywatą i przychodnią, wszystko ma wspólne punkty spójne, jakby podświadomie. Jednak najciekawszym odcinkiem był właśnie ten zupełnie odrzucający schemat pacjenta (1x21 three stories), opierający się na naukach doktora z trzema nieco abstracyjnymi przykładami plus czwartym autopsyjnym głównego bohatera.