Układam książki, nie chronologicznie ale od największej i najgrubszej do najmniejszej i najcieńszej. Palcami przeczesuję tłoczone litery, odczytując ich smak i zapach. Ciało mi drży z przejmującego zimna płynącego z otwartego okna. Liście spadają wciąż z drzew i miękną im kolana i oczy łzawią, gdy patrzą jak ludzie mijają ich bez słowa. Wszystkie koty zeszły z zimnych parapetów i schowały się pod grzejnikami, gdzie wieje ciepłem. Otwieram swoją szafę w poszukiwaniu różnokolorowych swetrów i znajduję wciąż inne niż przedtem. Palcami zgarniam miękkie wzory na wełnie i przytulam policzek do biało-żółtych serków i czerwonych pasków z białymi reniferami. Słońce prześwietla na wskroś moje myśli i nawet gdybym miała myśleć o tym, co wydarzyło się tamtej nocy, pozostawiam w sobie, i w swej głowie jedynie płaczącą pustkę... Bo nikt dzisiaj już nie chce pamiętać o motylku, który pomoczył skrzydła.