Szedłem do pracy, na nocną zmianę tak jak mam to w zwyczaju wolnym spacerkiem, zachwycając się ciepłem nocy i zapachem gnijących liści. Zaplanowałem sobie, że dzisiejsza noc upłynie mi na uzupełnieniu dokumentacji.
Kiedy wszystkie "moje dzieci" poszły spać, zrobiłem sobie w kubku herbaty, włączyłem muzykę z yt
i postawiłem na biurku lampkę nocną, żeby mieć więcej światła kiedy będę pisać. Czas mijał wolno... Niespiesznie wypełniałem dokumentację, robiąc sobie przerwy jedynie na zaparzanie kolejnych herbat.
Po kilku godzinach już kończyłem pracę... gdy nagle poczułem mocny ból w brzuchu... jakby mnie ktoś kopnął. Zaskoczony odsunąłem się od biurka i spojrzałem nawet pod niego w poszukiwaniu tajemniczego sprawcy. Po chwili pomyślałem, że to zwykły skurcz mięśni i minie mi kiedy się przejdę.
Wstałem od biurka i zrobiłem kilka kroków... i samoczynnie zgiąłem się w pół z bólu. Próbowałem się wyprostować... ale bezskutecznie! Kucnąłem... zęby miałem zaciśnięte, jedną ręką podpierałem się o podłogę żeby nie upaść... Zaskoczony byłem tym bólem ogromnie. Nie wiedziałem co się dzieje... a w środku jakby mi ktoś kiszki skręcał i wyżymał je do ostatniej kropelki.
I po chwili zachciało mi się wymiotować...Jedność ciała i umysłu - chociaż na kilka sekund, na pokonanie drogi - szybko pobiegłem do ubikacji. Zwymiotowałem, ale nie standardową zawartością czy żółcią... a czystą wodą??!? Wymiotowałem kila razy trzymając się w tym czasie za brzuch, gdyż ból nie przechodził.
Pomyślałem, że to jakaś niestrawność... i postanowiłem zrobić jeszcze jeden trick... jednak to też nie pomogło (rozwolnienia nie było)
Męcząc się strasznie po kilkunastu minutach dowlokłem się do łóżka... włączyłem TV, chociaż normalnie nigdy tego nie robię. Na całe szczęście trafiłem na serial o Wiedźminie... Spojrzałem spod lekko uchylonych powiek, że Gerald leży wymęczony i pokiereszowany... Uśmiechnąłem się kącikiem ust i pomyślałem: Ty Biedaku... Coś nas Wiedźminów zaatakowało... Ty wygrałeś... niby (bo serial obejrzałem i książki znam)... a czy ja wygram?
Ból z całego brzucha skierował się w prawą stronę... Aaaaa... Ból...
Po pewnym czasie... leżałem na podłodze... siedziałem... znowu wymiotowałem... Skręcało mnie już tylko z jednej strony, ale po stokroć mocniej. Uciskałem to miejsce, waliłem zaciśniętą pięścią... Traciłem już powoli świadomość... Ale ciągle myślałem, że to niestrawność... zapominając przy tym o fakcie, że kiedy przyszedłem do pracy sikałem krwią... (Dopiero przypomnę sobie o tym za kilka godzin)
Przeturlałem się z bólu po wszystkich korytarzach, pokojach... ubikacjach... zahaczyłem tez o sufit. Palący, tętniący ból... trwający nieprzerwanie... a tu już kilka godzin. Po każdej wizycie w ubikacji myłem twarz zimną wodą, żeby się ocknąć, jednak ono nie nadchodziło.
Nadeszła 5 rano... musiałem załatwić pewne sprawy... (wybaczcie, nie będę ich opisywać) Załatwiłem je z wielkim bólem... i kamiennym wyrazem twarzy... i szybko udałem sie do ubikacji wymiotować.
A później, kiedy dzieci wstały o 6 rano... było mi coraz gorzej. Ból nie ustępował. Siedziałem skulony w ubikacji, ale przecież musiałem iść do Wychowanków! Przemywam twarz, patrzę się w lustro... jestem zielony... zmęczony i minę mam straszną!
Idę... człapię... powłóczę nogami będąc zgiętym w pół. Mijam dzieci... Kładę się na łóżku... jęczę, wiję się. Proszę dzieci o poduszkę... Dostaję trzy - dwie spadają na mnie. Dzieci przytulają się, pytają co mi jest, a ja je odtrącam nieświadomie.
I od tego momentu wydarzenia przyspieszają... Z pierwszą osobą dorosłą witam się słowem "kurw..." Jest zaniepokojona moim stanem. Za chwilę zjawia się kolejny dorosły... Coś do mnie mówi... Po chwili jest i trzecia osoba, która na mój widok cofa się dwa kroki (widziałem to!) Już jestem nieprzytomny. Mój Szef nie rzeźbi... dzwoni po karetkę. Moje obowiązki już przejął ktoś inny...
Zostaję zaprowadzony do gabinetu lekarskiego... leżę na kozetce, zwijam się z bólu... wymiotuję i czekam na pogotowie. Przyjeżdża po drugim wezwaniu. Ratownicy Medyczni zakładają mi wenflon i podają środki przeciwbólowe... Zadają mnóstwo pytań, nie wiem czy na nie odpowiadam... Karetkę stoi tuż przy drzwiach wyjściowych. Ktoś pomaga mi się podnieść. Mówię: "Już widno" Śmieją się. Już mnie tak chyba nie boli. Nieprzytomny wychodzę i uderzam ramieniem w drzwi... Wchodzę do karetkę i jedziemy na izbę przyjęć do szpitala.