Mało kto wie, że na terenie Stalowej Woli istniał w czasie II wojny światowej obóz koncentracyjny. I to całkiem spory. Mieścił się on dokładniej na górze Kokoszej (tzw. górce). Powstał w sierpniu 1942 roku i początkowo więził 70 Żydów. Po likwidacji obozu w Wieliczce, część więźniów przywieziono do Rozwadowa. We wrześniu obóz liczył już 1160 więźniów, pracujących dla stalowowolskich zakładów Stahlwerke Werk Stalowa Wola. Żydzi codziennie przemierzali drogę z Młodynia do Zakładów i z powrotem, znacząc ją trupami. Jeden z więźniów Julian Flajszer rok po wojnie, tak opisywał obóz w Rozwadowie:
"Zostaliśmy wprowadzeni na teren kilku baraków drewnianych, stojących na zalesionym wzgórzu, gdzie resztę dnia 1 września 1942 roku przebywaliśmy pod gołym niebem za drutami kolczastymi... Przemówił morderca obozowy scharführer Schwammberger: ...Każdy ma w przeciągu pięciu minut złożyć do tych oto koszy i skrzyń wszelkie przedmioty wartościowe oraz pieniądze, pozostawiając sobie jedynie złotych 25 na osobę, w przeciwnym razieodbędzie krótką drogę". Wskazał przy tym, trzymanym w ręku, gotowym do strzału pistoletem cmentarz, który jest od owego miejsca oddalony zaledwie 100 kroków (...) Przydzielano ludzi do najpotworniejszej roboty, nigdy i nikomu przydać się nie mogącej, np. do przerzucania kamieni dolomitowych z miejsca na miejsce, albo też kopania dołów, zasypywania ich i wyrównywania ich z powrotem (...) Były też inne roboty, które dzięki swemu rodzajowi powodowały częste kalectwa, a to tym bardziej, że adwokaci, lekarze, względnie fryzjerzy, aż do czasu podjęcia tych robót nigdy nie mieli nic wspólnego z pracami w hucie stalowej, ziejącej lawiną roztopionego metalu, syczącej łoskotem przeróżnych maszyn i suwnic. Po skończeniu takich prac zaczęto się zbierać przed Zakładami Południowymi w Stalowej Woli, a ponieważ grup i grupek było przynajmniej 30, przeto zawsze zbiórka taka trwała około 2 godzin. Jeżeli zebrali się wszyscy, to marsz do obozu odbywał się tylko z biciem kolbami, jeżeli jakiś spryciarz zwęszył na co się zanosi i bryknął bez śladu, wówczas padło w marszu do obozu kilku robotników, niejako z tytułu współodpowiedzialności za ucieczkę tego robotnika, potrzebnego chociażby do przerzucania kamieni dolomitowych. Z początku (w pierwszych dniach) w wypadku kalectwa dawano nary, później nosiliśmy nieszczęśliwców na rękach, a w każdym wypadku kilka zmian noszących padło ofiarą kul zbrodniarzy - konwojentów za niedotrzymanie tempa marszu biegnących formalnie kolumn.
Po pewnym czasie zmieniono postępowanie - mianowicie rozstrzeliwano robotników na miejscu pracy, jeżeli okazało się, że kalectwo nabyte przez wypadek przy pracy może wpłynąć chociażby na 1-dniową przerwę w wykonywaniu szczytnej funkcji... Pobudka o godzinie trzeciej, a w pół godziny później zbiórka po kawę... Przepisy porządkowe zabraniały pod karą śmierci używania zbiorowej latryny w czasie od 20-tej do 5-tej, a kto nie dowierzał temu ostrzeżeniu, względnie nie chciał używać menażki jako nocnika, ten leżał nazajutrz rozebrany do naga i więcej kawy z nocnika pić już nie zdołał... Zwyrodniałe okrucieństwa stosowane wobec nas wyrażały się m.in. w rozkazywaniu jedzenia ludzkiego kału z latryny, lub picia moczu nawzajem między sobą itp. (...)"