Fuuj. Jesienna deprecha, jak zwykle z opóźnionym zapłonem. Tylko bym spała, myślała i spała. Był chwilowy nawrót platonicznego zauroczenia zmącony tak zwanymi "dawnymi czasami które nigdy nie wrócą". Niby wszystko jest okej. Jest tak jak powinno być! A sama nieprzerwanie psuję sobie nastrój permanentnym myśleniem czego to mi nie brak i jak to mi źle. Użalam się jak jakiś mięczak.
Hola, hola moja Panno! Proszę się nie poddawać. Nigdy w życiu! Biorę dupę w troki. Nie mogę wiecznie siedzieć i płakać jak to mi źle. O nie. To nie jestem ja. Ja walczę. I tym razem będę walczyć. I nie dam się im. Ponownie! I wygram. Wygram. Wygram. Wygram. Muszę...
Kawa chyba właśnie zaczęła działać bo już literki nie dwoją mi się przed oczami. Z głośników nie wydobywa się już nic smętnego. Włączyłam "Hard to live in city" i wiecie co robię? Biorę się za siebie. Poprawiam sobie humor. Biorę się za siebie. i. Nie mam pojęcia jak wytrzymam jeszcze te 204 dni. Ale czy to ważne jak? Ważne żebym je po prostu wytrzymała, bez kwasów w klasie, zawodów miłosnych i innych błahostek które mogłyby mnie w jakiś sposób zawładnąć moją głową. Muszę być skupiona tylko na tym co mam robić. Dokładnie tak jak powiedziała MaMAMA "Sandra, Ty po prostu się nie daj i rób swoje". Czemu ona jak zwykle ma racje? ja jej nawet nie lubię. Dzisiaj totalnie sprywatyzowałam notkę, nie było refleksji, ani wywodów jaki to świat jest okrutny. Dzisiaj były moje życiowe dylematy. Pardone, tak jakoś wyszło.