Jeden z tych najśmieszniejszych dni pt. "Kama śmieje się do wszystkiego dookoła".
Taki zwyczajny ten dzień, ale taki fajny.
8 lekcji. Na biologii napisałam głupią kartkówkę, resztę lekcji patrzyliśmy na dziwne,
fioletowe kółka, które dla p były liśćmi. Aha, okay. Reszty nie chcę mi się pisac, normalnie.
Po lekcjach jak zawsze dłuuuuuugo w szatni. Można sobie mieć nadzieję, że wszyscy już
poszli, ale oczywiście nie. Fajnie dostać milionem śnieżek z czego kilka było wielkości
mojego plecaka. Im nie jest zimno w ręcę, chce im się to robić? Śmiesznie przynajmniej było.
Na przystanku dali sobie spokój. W autobusie najpierw normalnie, ale później wszedł
jakiś facet, który pytał się ludzi dlaczego się nie uśmiechali, przez co się uśmiechali ci
ludzie + 5 osób dookoła i tak pół autobusu w końcu.
Nienawidzę jak mi zimno, nienawidzę mieć śniegu w butach, kurtce i w ogóle wszędzie
gdzie to możliwe, nienawidzę dostawać śnieżkami, nienawidzę wstawać rano, nienawidzę siedzieć
tylu godzin w szkole, ale uwielbiam to. Jak sobie wyobrażę, że tego nie ma to się płakać chce.
ŚNIEG <3
Padaj, nic do ciebie nie mam w sumie.