Z każdym dniem coraz mniej rozumiem ten świat. Codziennie żyję o jeden dzień więcej, więc względnie powinnam być bogatsza o przynajmniej jedno doświadczenie, które pomogłoby mi w jakiś bardziej lub mniej niesamowity sposób zrozumieć ten burdel wokół. Tyle razy usłyszałam ostatnio, że się zmieniłam. Pod wieloma względami. Po prostu byłam inna. Wiem, właściwie chce mi się płakać, kiedy o tym myślę, co samo w sobie jest dziwne. Wracają do mnie ludzkie uczucia? To boli. Chyba nawet nic konkretnego, ale w wyjątkowo zaborczy sposób rozdziera mnie fakt, że nie mogę myśleć, nie jestem w stanie niczego przeanalizować, ani tym bardziej z nikim o tym rozmawiać. Gdybym spróbowała rozkładać na czynniki pierwsze ostatni miesiąc, cofając się dalej wstecz - wiem, że by zabiło, zniwelowało cały mój optymizm do poziomu depresyjnego. Łatwo jest oszukiwać siebie, udawać, że nic się nie stało, zapominać w kilka sekund, dać sobie szansę na nowe życie. Co by to oznaczało? Pięknie brzmi - "nowe życie". Powtórzę to w głowie jeszcze milion razy. O ironio, są sprawy w których tkwi się do końca życia, które zawsze wracają, o których nie da się zapomnieć "na zawsze", a o których stara się nie pamiętać "na co dzień". Najprościej negować problemy i nie zwracać na nie uwagi. Wybrałam drogę, w której nie ma miejsca na nic - na rozpacz, ból, szczęście, wspomnienie, sentyment, przywiązanie, drżące dłonie. Chyba coś się popsuło, chyba coś jest nie tak, chyba spotkałam na tej drodze ludzi, którzy przywracają we mnie ponownie "mnie". Przy niektórych znowu jestem w osiemdziesięciu procentach sobą, przy innych odwrotnie. Dalej nienawidzę chamstwa bez kropli wdzięku. Wychodząc na ulicę widzę więcej człekokształtnych istot, niżeli w oborze zwierząt, bardziej ludzkich. Nie wiedzą chociażby, że rozwiązaniem zagadki ludzkiego egzystowania jest znajomość przynajmniej podstawowych zasad savoir vivre'u. Widząc owe dwunożne krowy, mam ochotę wsadzić im ich własne chamstwo we własne dupy. Ludzie siebie nie lubią, a mimo wszystko uśmiechają. To przecież takie sympatyczne, ale świat pozostaje pełen obłudy. Niedobrze mi się robi, gdy widzę te wszystkie wieszaki w centrach handlowych, uderzające z góry spojrzeniem na "niebogatych" z takim upokarzającym impetem, który równa się przyłożeniu bejsbolem w piłkę przez zawodnika amerykańskiej reprezentacji futbolowej. Nie uważam, że wszyscy mamy być dla siebie mili i czarujący jak święty Mikołaj, ale gdzieś poza kreowaniem siebie na superludzi, a robieniem życiowej ciapy, powinien istnieć kompromis, który znacznie ułatwiłby nam wszystkim funcjonowanie, którego nie określałoby się tak jak w tym momencie "na granicach absurdu". Bynajmniej, wierzę, że nie do tego stopnia. Chory to świat. Oddałabym duszę za dziesięć minut w kontakcie z czymś stuprocentowo empatycznym.