Wyobrażam to sobie tak.
Jest wieczór, a w telewizji dzieje się historia. Głośniki starej wieży generują spokojnego bluesa rodem z praczasów, a ja leżę na brzuchu na dywanie i napawam się widokiem książki, pachnącej świeżym drukiem, książki o tytule, który sama kiedyś wymyśliłam. Obok, przy stole, skupiona postać, wpatrująca się w dziwne plansze zapełnione obcym mi językiem matematyki, kreśląca kolejne linie i zygzaki dobrze natemperowanym ołówkiem HB. W tle mały człowiek, badający plastykowym stetoskopem misia z naderwanym uchem i poważnym głosem informujący pacjenta o konieczności ograniczenia wysiłku fizycznego ze względu na słabe serce. Zza okna dobiega nas wszystkich gwar ulicy, jakiś pijak śpiewa "Ale to już było", a jego głos niknie gdzieś w oddali. Nagle dzwoni telefon. Leniwie wstaję i niechętnie naciskam na zieloną słuchawkę. Postać zza stołu unosi badawczo głowę i uśmiecha się na widok mojej rozjaśnionej twarzy. "Ktoś uruchomił wehikuł czasu i odwiedzi nas jutro po południu", powiadam, po czym postać wyciąga z szafy zakurzoną gitarę. Z kolei ja sprawdzam, czy w barku znajduje się wystarczająco dużo żółtych redds'ów, a następnego dnia rano kupuję 4 paczki cameli, chociaż nie palę już od 10 lat.
(zdjęcie Basiowe, na nim: Oliwia)