Po drodze mijam staw i gnam do nieznanej części lasu. Świat niepokojąco się kołysze. Motyl puchnie do rozmiarów domu i rozpada się na niezliczone gwiazdy. Drzewa wzbierają krwią, która ochlapuje mi buty. Z pęcherzy na dłoniach wypełzają mi mrówki, lecz nie potrafię ich strząsnąć. Wdrapują mi się po rękach, po szyi. Ktoś długo wrzeszczy, donośnym, piskliwym głosem, nie przerywa, choć powinien nabrać powietrza. Ogarnia mnie niejasne przekonanie, że to ja krzyczę. Potykam się i wpadam do płytkiej jamy, wypełnionej drobnymi, pomarańczowymi bańkami, które bzyczą jak gniazdo gończych os. Przyciskam kolana do szyi i nieruchomieje w oczekiwaniu na śmierć...