Na początek z przykrością informuję (pfff a jaką tam przykrością NARESZCIE) że to już przedostatni wpis i niedługo wracam do domku.
Chun Jie (dosł. Święto Wiosny) to festiwal rozpoczynający chiński nowy rok. Jako że jest to święto zależne od kalendarza księżycowego, więc odbywa się w odmiennych terminach. W tym roku Chun Jie przypadało na ostatni dzień stycznia. Już od połowy miesiąca na dworze słyszałem wystrzeliwane fajerwerki. Na ów okres w większości okien ogromnych budynków mieszkalnych zagościły czerwone lampiony, zaś w wigilię Nowego Roku każda rodzina na drzwiach wejściowych do domu zawieszała nowe "naklejki pomyślności", których treść zależy od wyznania. W święto całą rodziną pojechaliśmy do hotelu brata Kevina w Shenyangu, gdzie spotkaliśmy się z jego rodzicami, braćmi, ich żonami, córkami i wujostwem. Od godziny trzeciej po południu do północy nie odchodziliśmy od stołu, aby na sam koniec podziwiać sztuczne ognie.
Fajerwerki jak fajerwerki, robią wrażenie takie same jak te w Polsce, tyle że tutaj przy okazji mogłem oglądać jak to jedna "rakietka" za drugą lecą prosto w okna budynków mieszkalnych. BHP w Chinach to rzadkość, podobnie i w tym przypadku... Następne dwa dni spędziliśmy w hotelu po czym pojechaliśmy prosto do Xinmin, by spędzić ten wyjątkowy czas także z rodziną Alan.
Tam znów, niemalże od razu, zasiedliśmy wspólnie do stołu, a ja miałem w końcu okazję spróbować baijiu (dosł. biały alkohol). Jako że baijiu jest silnym trunkiem to wszyscy dostali tylko "na dwa łyki". No prawie wszyscy, bo nie rozumiem dlaczego mnie nalano całą szklankę... Kevin z rozbawieniem spytał się mnie "Okay?", a ja głupi pomyślałem, że powolutku jakoś to wypiję i przytaknąłem... Oczywiście gdy już wypiłem ową szklankę to byłem w tak dobrym nastroju, że zgodziłem się na jeszcze jedną. A potem to pozostały już tylko pojedyncze obrazy z całego wieczoru, sam nie wiem kiedy wypiłem dolewkę, po czym nagle ujrzałem puszkę piwa w mojej dłoni... Potem to już obudziłem się w środku nocy z bólem głowy i pustynią w ustach. Dziadek Sary nieco się ze mnie pośmiał, gdy powoli czołgałem się do toalety, a następnego dnia Alan robiła wyrzuty mężowi, za stan do którego mnie doprowadzili.
Razem z Kevinem poszedłem do pobliskiej łaźni miejskiej w Xinmin. Jak już wspomniałem - BHP w Chinach niespecjalnie się sprawdza, więc nieco bałem się, czy aby następnego dnia nie będę biegł do dermatologa, ale przyznaję, że byłem miło zaskoczony warunkami higieny (za wyjątkiem tego że każdy Chińczyk pod prysznicem palił papierosa). Budynek składał się z dwóch pięter - cały dół był zarezerwowany dla mężczyzn, góra dla kobiet. Wewnątrz oczywiście każdy paradował na golaska. Na łaźnię składała się spora komnata z prysznicami, obok niej parę jacuzzi z telewizorami na ścianach, sauna i salon masażu. Kevin po długim prysznicu zaproponował mi, żebym wraz z nim poszedł na masaż. Okazało się że przed tym zostanie z nas całych starty stary naskórek za pomocą szorstkiej (BARDZO SZORSTKIEJ) szmatki. Chińczyk, któremu ja przypadłem, był w niebo wzięty, gdy tylko mnie ujrzał. Fizjonomia Azjatów nieco się różni od tej Europejczyków i zarówno wszyscy sąsiedzi na Hainanie, jak i masażysta zachwycali się, że są tacy ludzie, którzy mają włosy nie tylko na głowie. Po owym peelingu poszliśmy do sauny, po czym wzięliśmy chłodny prysznic i wróciliśmy do domu. Człowiek od razu lepiej się poczuł. Taka przyjemność od osoby kosztowała jedyne 40 zł, nie dziwię się więc, że Kevin korzysta z tego typu łaźni co tydzień.
Po trzech dniach w Xinmin wróciliśmy do domu. Chińczycy mają wolne od pracy do Chuqi (siódmy dzień miesiąca księżycowego), więc pozostały czas wolny wykorzystaliśmy na obiecaną mi już dawno wycieczkę na narty. Na wschód od Shenyangu teren jest górzysty i znajduje się parę stoków narciarskich. Co prawda na stoku było więcej lodu niż śniegu, ale nartki jak zawsze były miłą rozrywką. Ostatnim dniem, związanym z nowym rokiem, który mi się odznaczył w pamięci była pierwsza pełnia księżyca, w ową noc po raz ostatni z całym impetem rozbrzmiewały fajerwerki.
Na zdjęciu drugi rodzice Alan z Sarą. Kolejne zdjęcie to salon w ich domu. Czwarte przedstawia całą rodzinkę od strony Alan w restauracji. Następne dwa pokazują przygotowania do obiadu typu hot-pot, zaś na ostatnim widać główną ulicę handlową Shenyangu w czasie Chunjie.