Nie mam sily, nie mam juz zadnego miejsca w ktorym moglabym sie ukryc; czasem mysle, ze to wszystko nie moze dziac sie naprawde, nie ma prawa istnienia. pozniej nadaje temu imiona, wyciagam reke i glaszcze te wszystkie rzeczy nabyte, te wszystkie porazki podnosze z ziemi i ubolewam nad nimi strasznie i mowie sobie juz wiecej nigdy ale to wraca zawsze, zawsze wraca do mnie serce jak u pieciolatka, ktory naiwnie i szeroko usmiecha sie do nieznajomego i wyciaga reke; chce cie zatrzymac na chwile, na moment, 5 sekund chocby, krotka wymiana zdan, jakies mrugniecie,czesc w przelocie. ja chce to skonczyc, chce to zabic, wymazac z siebie ten caly paraliz natretny, ten caly nieprzerwany lek, ze moze kiedys odejdziesz, ze moze ty, moze on, pozniej inny i tak ciagle do nieskonczonosci. przewracam sie juz o klody umiejetnie pod mojego nogi podkladane przez dlonie, ktore do zludzenia przypominaja mi wlasne.