Słońce już zaszło, jest wieczór na niebie... Pada deszcz, a przynajmniej niedawno padał. Po co? Przecież jest początek lutego... O tym ja mówić chcę, długo i głośno. Jest początek lutego, prawie jak początek umierania. I czasem, gdy się budzę, mogę być zła, bo pąki na drzewach w końcu mogą się ukazać, co będzie tak bardzo karygodne. Dlaczego nawet Słońce oszukuje pąki na drzewach, że już nadchodzi wiosna? Za parę dni, znów będzie mroźno, a pąki obumarną... Tak powoli, tak delikatnie i tak boleśnie. Nadzieje na słońce, zawsze są błahymi nadziejami. Jak wiele trzeba mądrości, aby nad nimi zapanować. Aby te bezbronne, nienarodzone kwiaty mogły nad nimi zapanować. A tak trudno tą mądrość wynaleźć, jeśli ma się tak wielkie nadzieje na to piękne słońce. Nie ma powodu do zazdrości, czasem chciałabym nie mieć litości... Do słońca, które ukradła nam inna część Ziemi; do słońca, któremu tak brak drzewa... Proszę, spotkajmy się rano... Wyjdź zza zimowych chmur. O tym ja mówić chcę długo i głośno! Księżyc nie zachodzi. Nie jesteśmy w niebie, chodzimy po Ziemi. A słońce dalej będzie oszukiwać i nawet nie nastanie dzień. A pąki będą umierać, a my będziemy martwieć i odpływać. A ludzie wokół, choć nie wiem, kim są i po co to robią, będą się przyglądać. Umieram razem z wami, umierajcie razem z nami.