Uczę się do egzaminu, a w tle słyszę krzyki wariatów z Makeover.
I nachodzą mnie dziwne przemyślenia.
Słyszę jak mój rówieśnik wyznaje, że byłby w stanie zrezygnować z wielu wygód, aby sprawić swojemu ojcu przyjemność. Gdyby tylko jego czyny wprawiłyby go w szczęście, nie wahałby się nawet przez chwilę.
I zastanawiam się dlaczego akurat w tej kwestii każdy ma inaczej.
I co sprawia, że jeden człowiek pomimo braku pokrewieństwa jest mi cholernie bliski.
Do tego stopnia że tęsknię przy dłuższym rozstaniu i troszczę jego losem równie szczerze jak własnym.
A inny pomimo więzi krwii zapomina nawet o urodzinowych życzeniach.
Jakiego pierwiastka potrzeba żeby zrodziła się prawdziwa więź?
Czy może w tym momencie wkracza wymiar dvchowy?
Wracam do globalizacji bo jej przejawy wciągają.
Kobietki& Dobrego!