Od nieszczęsnego października rozpoczyna się nowy rozdział. Karnet na siłownię leży sobie spokojnie na uprzątniętym biurku i czeka. Czeka na październikowy poranek. Pierwszy października. I dieta. Dieta wisi zapisana na białej karteczce, przyczepiona magnesem do drzwi lodówki. O ile dobrze mi wiadomo, na siłownię będę uczęszczać ze swoim chłopakiem, któremu się to za nic nie podoba. No trudno. I chociaż po słowach "siłownia albo ja" oraz "dieta albo ja", nie było wystarczająco miło, by się śmiać, teraz już jest bardzo dobrze. Doszliśmy do porozumienia poprzez złagodzenie konfliktu malutkim rozejmem pod znakiem kompromisu. Amen.
JEST DOBRZE
I zapewne będzie dobrze przez kilka miesięcy, aż schudnę do tego stopnia, iż zacznę tracić świadomość świata, poprzez tracenie przytomności. Marchewkowa dieta, jabłkowa dieta, serkowa dieta, jogurtowa dieta. I tak w kółeczko. Od czasu do czasu jakaś rybka i kilka sucharków. Dobre i to. Bardzo dobre. Mam niemożliwą ochotę na tatuaże, kolczyki, gorsety i inne bzdety, które tak naprawdę od zawsze mnie fascynowały. Anyway, kiedyś na pewno sobie załatwię ogromny tatuaż na wnętrzu uda. Miotnął mną szatan albo to tylko takie małe przysłowie, które nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Ależ wszystkie jesteśmy żałosne, pro any. Kocham was, słodziutkie.
EDIT:
111 brzuszków - ot tak, by spalić dwa jogurty.