Biegniesz. Szybciej. Jeszcze szybciej. Nabierasz rozpędu i skaczesz ze skapry, prosto w paszczę otchlani i choć jestes świadom upadku przypieszasz jeszcze bardziej. Jakbyś lecąc czuł sie przez kilka sekund wolny. To nie konsekwencje upadku są wówczas najistoniejsze. To nie o rozbite o skały tkantki tu chodzi. Nie, nawet nie o sam proces zakończenia swojego jestestwa. Skok nie był ostatnią stacją. Dopiero lot był począkiem. Początkiem poznawania samego siebie. Nawet za cene cierpienia.
Być na tyle blisko by się nie poparzyć, by nie zatracić się w zmyslach, które tak podle oszukują rozsądek. Oplatają mnie języki płomieni, tak łatwopalną mnie... Czuję zapach spalenizny choć to tylko sen na jawie i wiem, że wciąż mam czas się obudzić Uciec. Jednak nie otwieram powiek, pod ktore zakrada się niewidzialny popiół.
P ł o n ę