Pierwsze słowo, które ciśnie mi się na usta to WOW. Zwykłe, prymitywne, kolokwialne, zapożyczone z języka obcego. WOW, bo przejrzałam większość wpisów na tym photoblogu, bo tyle wspomnień, bo od 405 numeru tak wiele się zmieniło.
~.~
Jakiś czas temu moje życie przekręciło się o 180 stopni. Stanęłam do góry nogami i nie mogłam dać kroku, bo przecież nie umiem chodzić na rękach. Każda próba przejścia choćby metra uświadamiała mi, że nigdy nie będę artystą cyrkowym i kończyła się upadkiem na betonowy chodnik. Nabiłam sobie sporo guzów, zdarłam kolana i dłonie. Jednak po każdej porażce starałam się podnieść. Uniemożliwiały mi to niezagojone rany i siniaki. Po którejś nieudanej próbie, zmęczona, zapłakana, zrezygnowana, po prostu położyłam się na chodniku i tak już zostałam czekając, aż się wykrwawię.
Wtedy ktoś stanął nade mną i szepnął do ucha, że ludzie nie chodzą na rękach. To nie leży w ich naturze. A jeśli druga osoba wymaga ode mnie takiej umiejętności, to oznacza, że nie akceptuje mnie takiej, jaka jestem. Werka, nie warto. Wsparta na poranionych dłoniach i kolanach, podniosłam się z chodnika i stanełam na dwóch, jeszcze słabych, nogach.
Rany nadal się babrzą. Niby są strupki, ale co jakiś czas któryś pęknie, a krew znowu kapie. Przyklejam plasterki, uśmiecham się, udaję, że wszystko okej. A w środku szaleję z bólu, starchu i nienawiści.
Wiesz już, jak cienka jest granica między miłością a nienawiścią? Nie? To życzę Ci żebyś nigdy się nie przekonał.