Każdy obcokrajowiec (gaijin) przeżywa pewną dozę przygód, które prawdopodobnie nigdy mu się nie przydarzyły w jego ojczyźnie. Takich sytuacji miałem kilka, dzisiaj opowiem jedną z nich.
Będąc już dwa miesiące na obczyźnie postanowiłem pójść do fryzjera. Niby nic szczególnego, ale w tak egzotycznym kraju jak Japonia, nawet korzystanie z ubikacji jest nielada przygodą :-)
Pierwszą rzeczą, która niemile mnie zaskoczyła już na samym wstępie była cena strzyżenia, która wynosiła 3300Y (prawie 100zł!). I to nie był jakiś high-life salon w centrum Tokyo, ale osiedlowy w moim mieście!
Procedura strzyżenia wygląda trochę inaczej niż u nas. Po pierwsze, nie miałem okazji oglądać siebie w trakcie strzyżenia (czego potem żałowałem). Drugą ciekawostką jest to, że osoba strzyżona leży, a nie siedzi, co akurat bardzo mi się podobało. :D
Na początku woda, szamponik, szuru szuru główka, coś wspaniałego, pełny relaks. Potem 'asystenkta fryzjera' narzuciła na moją twarz ciepły ręczniczek, aby utwierdzić mnie w przekonaniu, że jestem w raju.
Niestety, granica między rajem a piekłem jest bardzo cienka... Gdy fryzjer wyprostował fotel (na którym leżałem) tak, abym mógł spojrzeć na siebie w lustrze doznałem... SZOKU. Z bujnej blond czupryny nie zostało nic.
Wyłysiałem! Jak potem mi wszyscy mówili, wyglądałem jak amerykański żołnierz, co wcale mnie nie cieszyło... To było najdroższe, a zarazem najgorsze strzyżenie w moim 18 letnim życiu...
Cdn...
PS. Niestety nie posiadam fotek z tego 'łysego' okresu w moim życiu. Może i dobrze? :)