Okropnym uczuciem jest niemożność dodania notki z powodu braku zdjęcia.
Pogrzebałam w archiwum i znalazłam to oto zdjęcie z czerwcowego spaceru. Prawdopodobnie nie jest to nawet zdjecie mojego autorstwa, lecz Zaqer'owego, choć za to głowy nie dam. Nie dam bo już ją dawno temu straciłam.
Właściwie, skoro już kradnę zdjęcia wspomnianego Pana ( mam nadzieję, że mi wybaczy), to lepiej byłoby ukraść ten tryptyk, który wczoraj mieliśmy okazję zobaczyć na żywo.
Magia laserów i czar dźwięków.
Jestem zauroczona,
totalnie zauroczona The Australian Pink Floyd Show.
Tętno gwałtownie mi wzrosło jak tylko zobaczyłam tak dobrze znane mi zdjęcia. Siedząc na widowni, a nie na krześle przed komputerem. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu zgrania najmniejszych ruchów laserów z najcichszym drgnięciem gitarowej struny, a prawie każdy fragment koncertu jest moim "ulubionym". Youtubowe nagrania mogą się schować w porównaniu ze Spodkowym muzycznym transem i całością charakterystycznego Floydowskiego klimatu.
Co tu wiele mówić...te ostatnie trzy doby były najcudowniej i najdokładniej rozpieszczającymi dobami w moim życiu. Jestem muzycznie ukontentowana, milion razy bardziej zakochana w cudownym mężczyźnie, a stopy wciąż pulsują od szaleńczych studniówkowych tańców.
Sądziłam, że napisanie tego tu troszkę mi ulży ale nic z tego - mogłabym tak paplać bez końca.
Jesteśmy Floydziakami tuż po posiłku.
Najedzony Floydziak, to szczęśliwy Floydziak!