Leżałam na cmentarzu. W pobliskiej kaplicy zegar wybił godzinę jedenastą. Udeżenia dzwonu dźwięcznie przechodziły przez mój umysł. Liczyłam dokładnie. Ten sam rytm powtarzający się w kółko, jedenaście razy. Przestał. Leżałam już tam dwie godziny. Jeszcze jedna, została jeszcze jedna. Prawie nie przeszkadzało mi to, że moje martwe, zimne ciało pod wpływem temperatury stało się jeszcze chłodniejsze. Próbowałam ruszyć palcem, choć najmniejszym. Nie udało się. Po którejś z kolei próbie- odpuściłam sobie. Msza się skończyła. Przed budynek wylał się tłum. Wszyscy przeszli obojętnie obok mojej sylwetki. Za chwilę było już ciemno. Trumna zamknęła się wraz z ostatnimi pożegnaniami garstki ludzi. Ponieśli mnie po wąskich schodach do karawanu, który już na mnie czekał. Wsunęli trumnę zdecydowanym ruchem do środka przez otwarte drzwi. Coś szarpnęło. Nie przeszkadzało mi to. Rozpływałam się w cudownym zapachu machoniowego drewna. Drzwi się zamknęły. Po chwili byliśmy już na cmentarzu właściwym. Na tym, na którym już dawno wykupione zostało dla mnie miejsce odkąd planowałam własną śmierć. Na linach złożono trumnę z moim ciałem do głębokiego dołu. Ledwo słyszalne były pieśni żałobne, które dochodziły gdzieś z góry. Ksiądz skończył odprawiać swoje modły. Ktoś z rodziny symbolicznie rzucił ziemię na wieko. Stali nade mną jeszcze chwilę po czym się rozeszli. Zostałam sama z grabarzami i żałobnikami. Któryś z nich z czułością złożył niewielki bukiecik na lśniącym drewnie. W tym momencie zaczęto zakopywać trumnę. Nie było słychać już nic. Głucha cisza już na wieczność. Najgorsza tortura. Zakopano mój umysł żywcem. Czy to właśnie jest Piekło?