Wychodzę z domu. Zegar wskazuje parę minut po 13. Idę wśród domów. Jeszcze żyję codziennymi sprawami, moim zwyczajnym, nie wyróżniającym się niczym dniem. Za chwilę pochłonie mnie rytm tego miasta...
Te popękane struktury budynków. Szeregowce z dziurami po drugiej wojnie światowej. Zamykam oczy. Cofam się wstecz by poczuć się tak jak oni czuli się wtedy. By na chwilę wtopić się w te ślady pamięci, przypomnieć sobie panujące wtedy zasady, ten zły czas, dym, kurz, umarłą Polskę, umarłe miasto, czołgi, SS-manów. Często mieszkańcy tych murów pamiętają jeszcze te czasy, tak jak i pamiętają stan wojenny, żywność na kartki, ZOMO i wiele innych rzeczy, które ja dzisiaj mogę sobie tylko wyobrazić.
Skręcam na bloki. To na nich się wychowałam. Przez wiele lat bloki i podwórka to było całe moje życie. Wszystko co miałam i znałam. Zostało to we mnie i chyba pozostanie już na zawsze. Osiedla na których toczyło się, toczy moje życie. Bloki nowe i stare. Ludzi bogatszych i biedniejszych. Masa ludzi tak różnych, a tak podobnych. Ludzie tworzący rap. Wierni fanatycy Śląska Wrocław. Dla których to jest całe życie. Policyjne radiowozy krążące miedzy blokami, wypatrując osób łamiących przepisy co jest tutaj codziennością. Co jest zwykłym, szarym życiem na blokach, na jednym z wielu wrocławskich osiedli. To tutaj można spotkać wszystkie subkultury. Lojalność, kłamstwo, przemoc. Noce pełne pisku opon, krzyków, awantur.Ta szara, wyniszczona młodzież, która zdążyła już zawrzeć przyjaźń z Alkoholem i Najtańszymi Papierosami. Wszystko to tworzy swoistą całość. Codziennie chodzę po moim osiedlu. Przyglądam się ludziom. Znam tu każdy kąt. Każde graffiti. Każdy blok.To tutaj nauczyłam się żyć. Walczyć o swoje. To nie bajka, ani tani film o 21 wieku. To po prostu moja rzeczywistość.
Dalej. Przystanek. Powolny, lecz pewny siebie krok. Przyglądam się wszystkiemu spod kaskady rzęs. Ten chłopak to punk. Naszywka z Anarchią i zdarte glany. Po drugiej stronie ulicy grupka dresów. Wyraźnie słuchać rap, a firmowe Nike widać już z daleka. Tam z boku grupka dziewczyn na wysokich szpilkach, w kolorowych kurtkach i lateksowych legginsach. Mogę to być galerianki lub tak zwane lambadziary. W tych czasach nie wszystko jest takie jasne. Po drugiej stronie hipsterzy, erudyci, lanserzy. Różnie można to zdefiniować.
Autobus jak zwykle przyjeżdża opóźniony o parę minut. Stoję przy oknie. Żółto-czerwony, sunie ulicami mojego miasta. Widzę wszystko dokładnie jak na dłoni. Wszystko. Ludzie spieszą się nie wiadomo gdzie. Gonią codzienne sprawy. Wszyscy różni od siebie. Wyodrębnione subkultury. Szalone indywidua. Osoby, które na dłuższą chwilę zawsze przyciągną łaskawe spojrzenie moich ciemnych, czujnych oczu. Lubię to gdy ktoś się wyróżnia na tle szarej, wrocławskiej społeczności. Widzę też jak pordzewiałe, zmęczone liście zataczają kółka parę centymetrów ponad brukowanymi ulicami. Są pomarszczone i nie długo zanikną, nie pozwalają im przeżyć. Jestem jak ten liść. Ginę, zatapiam się. Muszę toczyć nieustanną walkę z tą codziennością, której tak nie lubię. Chcę by każdy dzień był inny od poprzedniego. Nie mogę patrzeć gdy ktoś żyje wobec określonego harmonogramu. Przecież przez to zanikają wszystkie uroki i nie można przeżywać nic nowego, magicznego. Nie rozumiem. Nie mogę pojąć. Przecież to swoistego rodzaju samobójstwo, wyniszczanie samego siebie i tej wolności. W uszach krążą mi plotki, urywki rozmów, jakaś muzyka. Przed oczami mam Wrocław. Ten Wrocław, który niesie w sobie magię, który ma swoje uroki. Ekskluzywne osiedla, jednorodzinne domy, mury pokryte twórczością wrocławskiej młodzieży.
Wysiadam obok Rynku. Idę wzdłuż Odry między kamieniczkami, kawiarniami, wystawami sklepowymi. Robi się coraz ciszej. Nie ma tutaj zwykłego hałasu miasta. Największy Ratusz, największy staromiejski Rynek Europy. Jedna z wielu, wielu dum Wrocławia. Czas trochę się zatrzymał. Zamówiłabym gdzieś dobrą kawę i usiadła pod Pręgierzem tak jak robiłam to w czasach gdy jeszcze wszystko było pozornie proste. Chyba te 2-3 lata temu było po prostu mniej skomplikowanie. Albo po prostu ja zatapiałam się za mocno w imprezach, wyjściach i ekskluzywnych kliubach. Tak mocno, że wszystko inne mi zobojętniało. Nie ja siebie przyzwyczaiłam do takiego życia, do drugich ubrań, markowych torebek, perfum znanych marek, róż bez okazji i kolacji w modnych restauracjach. Oczywiście oddałabym to na rzecz wielu innych spraw, ale teraz posiadając je ciężko jest mi się odzwyczaić. A teraz nadal bawią mnie lokale "na topie", wyindualizowany styl, wygląd, imponowanie i przyciąganie spojrzeń. Tak jak rozciągnięte dresy, zimne piwo na kanapie i ostry sex. Może za szybko weszłam w takie życie, może nie wtedy była na to pora. Nie wiem...