Niedziela w domu. W łóżku. Sama. Znów wystawiona.
Zaraz mija pięć tygodni od oficjalnego rozstania. Od pięciu tygodni zastanawiam się jaki jest sens nadal żyć... Co ze sobą zrobić? Jak nie być tchórzem? Ile jeszcze się męczyć?
Skoro jestem już w liczbach... W marcu nie pomyślałabym, że moje życie wywróci się o 180 stopni a potem wróci do "normy". No właśnie, "norma" czyli powstrzymywanie płaczu do wieczora, apatia, myśli samobójcze, ciągły sen, wygląd kloszarda. Cała ja!
A byłam szczęśliwa. Czułam jakbym złapała Pana Boga za nogi. Dokładnie przez dziewięćdziesiąt siedem dni plus siedem dni nadzieji. Dziewięć siedem... Fajna liczba.
Dwa miesiące bez seksu. Jestem tylko organem. Dziurą, w którą można się zlewać bez końca.
Nie byłabym sobą gdybym nie miała w głowie chorych pomysłów. Pojechać do niego gdy śpi, zakraść się z którąś z jego spluw i przyłożyć mu do głowy... Znaleźć jego byłą, nakręcić z nią lesbijskie porno i wysłać. Żeby odtwarzało się bez końca. Żeby cierpiał. Albo chociaż siedzieć cały weekend w krzakach pod blokiem i sprawdzać gdzie i z kim wychodzi. A z drugiej strony chcę po prostu się do niego przytulić na łyżeczkę i zasnąć. Na to wszystko nie pozwala mi ta druga część mojej osobowości. Ta która nie ma siły się myć, mówić i chce mnie okaleczyć.
Problemy ze zdrowiem się zaczynają. Znowu boli. Co tym razem? Neurolog, ortopeda czy jednak tak jak podejrzewam onkolog? Chuj. Bo nigdzie nie pójdę póki mam dostęp do przeciwbólówek, a będę go mieć zawsze. Prawda jest taka, że z moim aktualnym życiem nie mam po co ani dla kogo się leczyć. Bo śmierć zawsze boli tylko tych, którzy zostają. Myślę o tym, że chciałabym żeby miał wyrzuty sumienia. Nie tylko dlatego, że mnie niesprawiedliwie potraktował i powiedział, że nie ma drugiej szansy, bo nie jesteśmy małżeństwem z dziesięcioletnim stażem. Dlatego, że nie był przy mnie na końcu. Chcę żeby czuł się z tym źle nie ważne czy zabiję się przez niego czy zrobi to choroba.
W takie dni jak dziś bardziej odczuwam samotność. Nie mam do kogo się odezwać ani z kim wyjść. Nie mam kogo dotknąć... Brakuje mi kontaktu fizycznego z drugim człowiekiem. Nie seksu. Przytulenia, pogłaskania. Każdy ma jakieś tam swoje życie beze mnie.
Zaczęłam wierzyć w karmę. Że to wszystko co się działo ostatnio z P i K, że to do mnie wróciło. Dostałam nauczkę. Bardzo mocno w nią wierzę i już się boję.
Dużo bym dała za jedną noc z nim.
Zniknęłam z social mediów. Mam nadzieję, że przynajmniej do Świąt. Chyba, że wydarzy się coś naprawdę ważnego w co oczywiście wątpię. Chciałabym żeby on to zauważył i zainteresował się, że coś jest nie tak. Chciałabym żeby myślał że umarłam...
Teraz myślę, że jednak nie zasłużył żeby być wymienionym tu z imienia.
Także co mogę powiedzieć na koniec? WRÓCIŁAM.