Pomysł we mnie dojrzewa. Rodzę, odeszły mi wody.
Witamy na wyspie Coon, tutaj, gdzie nigdy nie wieje wiatr. W wiecznym wyżu atmosfer nie ma deszczu, ani chmur. Białe niebo zamarznięte na szkło niemalże zlewa się w jedno z bezkresnym oceanem nieruchomych wód. Temperatura nie jest tu odczuwalna. Plażę wypełnia przeźroczyście biały, przejrzysty i błyszczący piasek. Złożony z kryształków cukru, kruszynek szkła i drobinek plastiku. Nie jest słodki, nie kaleczy i nie ma w nim nic sztucznego. Jest jak najbardziej prawdziwy. Leżę na tym puszystym, lekkim i sypkim piasku. Wpatruję się pustym wzrokiem, bez myśli w linię horyzontu, w którym utkwiłem źrenicę pełną bólu. Ukrywa się we mnie, przerażam go. Shuidakra stoi nade mną załamując ręcę i klękając przy moim ciele.
-To było beznadziejnie głupie i niebezpiecznie. Po co Ci to było po raz kolejny? To Cię wykańcza, powoli niszczy. -jest zdenerwowana. Martwiła się. -Gdzie byłeś? Zrobiłeś wszystko jak należy?
-Raczej nie. -odpowiadam. -Byłem w Dogod przy ołtarzu, ale nie spaliłem wszystkiego. Nie mogłem odnaleźć niektórych rzeczy. -widzę błysk w jej oku. Doskonale wiemy, że kłamię. -Byłem też w Coon, ale Nadle sobie odpuściłem. Nie zniósłbym tego w takim stanie. Nie chcę. Czuję, że nie tego potrzebuje. -rozdziera moją koszulę.
-Masz gęsią skórkę. Jesteś blady, gaśniesz. -przejeżdża dłonią po mojej skórze. -Po raz kolejny zamieniasz się w łabędzia. Opowiedz mi, jak wygląda to miejsce. Powiedz mi jak to wszystko się dzieje.
-Za piaskiem znajduje się pylista ziemia przypominająca proch powstały po spaleniu. Rosną tam gdzieniegdzie zaledwie kilkumetrowe drzewa pozbawione liści, o szarawym zabarwieniu kory. W powietrzu wszędzie są różnobarwne motyle we wszystkich istniejących kolorach w rozmiarze ludzkich dłoni. Niektóre są malutkie jak dłonie dziecka, inne ogormne jak gdyby dłonie należące do drwala. Motyle żywią się wspomnieniami, uczuciami i emocjami ludzi. Produkują z nich pyłek naiwności, potem nektar nieświadomości, a następnie miód kłamstwa. Wyssani ludzie klejący się ze słodyczy tarzają się po ziemi w kierunku plaży, aby obtoczyć się piaskiem i zbudować kokon. Powracają jednak do Coon, by zawiesić się na drzewie. I przejść metamorfozę. W Coon nie ma nic więcej poza tym.
-W Dogod zmieniono... Podaj swój obecny kod dostępu. Muszę Cię otworzyć. -pochyla się nad moją klatką piersiową przystawiając ucho do mostka.
-Zero, pięć, sześć, jedenaście. -szepcę. Przecina moje tkanki za pomocą skalpela. Nie krwawię. -Chciałbym być tą miazgą. Tak jak tutejszy piasek, ziemia i pyłek. Starty na proch, wciągany jak panaceum. Chciałbym przyć przekleństwem na wardze przegryzionej do krwi. Chciałbym być wzięty do ust.
-Uch... Nie bredź. Serce Ci wysycha od chłodu. Jest pomarańczowe. -bierze do ręki strzykawkę.
-W przegrodę pomiędzy koronami. -wkłuwa igłę i wytłacza cały brunatny płyn. Zaszywa mnie nim zacznę krwawić. Wyrywa drobne, puchowe białe lotki piór, które pojawiły się w pewnych miejscach ciała. Krwawię.
-Nie boisz się, że stracisz je na zawsze?
-Jeżeli są prawdziwe to powrócą i zamieszkają we mnie na nowo. Nie boję się.
-Podaj swój aktualny kod dostępu.
-Zero, zero, zero, zero. -uśmiecham się czując wilgoć w oczach. Nie jestem pewien czy to z bólu czy z uczucia wyzwolenia. Wiem tylko, że ból się już mnie nie obawia. Nigdy więcej.
Zawiał wiatr.
fragment z Niepisane Kroniki Nathanielland