Blaknę. W nieuratowanych gwiazdach. W zwrotkach sejsmicznych,
pośród tupnięcia nogą ze złości, a uderzenia palcem o klawisz,
z kości słoniowej. Zapadnę się, wysuszę, nie ruszysz
mnie w tej transmisji przeterminowanej krwi, tłoczę i nie chce
kończyć. Rozgrywka dla nich niekontrolowana, będzie Victoria,
nie dla mnie. Dla mnie nigdy jej nie było. Spopularyzowany ból,
głowy i przedsionków. Patrzę w bezlitosne lustra. Mogę wrócić do domu?
C'est la vie. Dźwięki trąbki. Nie słyszę nic prócz głosów w mojej głowie. A skrzeplina podpowiada, ze najbardziej chciałabym płynąć dziś w Tobie. Piszę listy. Listy, które adresata nigdy nie doświadczą, nie poczują delikatnych dłoni ani żadnych innych ro-ze-mgnień wiosny. Sylabizuję oddechy, wy-trwa-niam ostatki duszy, żeby wczuć się w ten ostatni sygnał boskiej świadomości. Znikąd jestem istotą rozumną, która oddałaby wszystko za brak wzdrygających się zmysłów. Stanę się zwierzęciem, węszącym w oczekiwaniu na zimę, zapadającym w głęboką refleksję nad zapachem świeżej krwi. Zupełnie jak wilk, budzi się w poszukiwaniu zemsty. Jestem niekompletnym bytem, tchnieniem krzyku, wykreślnikiem zdarzeń. Salutuję wzdłuż brzegu mrzonek, rozbijam się na drobne kawałki, ląduję w gorącym piasku w którym tonę. Powiększenie zgrzytów, przewracam kartki przesuwając wskazówki zegara w kompletnie odrębna stronę rzeczywistości, przemykam, przenikam przez światło, ginąc jednocześnie, umierając, przeklinając kolor. Kapryśne kroki, wy-kres-ko-wana podłoga. Kłam dla mnie i umrzyj za mnie, kiedy będę zbyt słaba by mówić. Przeklnij mnie, wy-krześ z ostatków strun. 400 kroków od życia, wspomnę o pościelonych budynkami powiekach, skórze rozdrapanej przykrością. Kołdra usłana gwiazdami zdaje się zdzierać ze mnie ludzkość. Przepalona papierosowym dymem, zawinięta jak kłębek wełny i sylikonu więdnę. Nie chcę samotności. Chcę być piękna jak brzmienie muzyki.