Kryształowa pełnia księżyca odbijała się w transparentnych źdźbłach jej łez spływających powoli w dół i odrywających się na podbródku. Każda z nich dryfowała w powietrzu tylko po to, by rozbić się niepostrzeżenie na czarnej koszulce dziewczyny. Dłoń bezwiednie opadła na rozchylone palce mężczyzny, szafirowe tęczówki błysnęły zimną trwogą. Ona, nagle poczuła mdlącą chęć wyładowania wszystkich negatywnych uczuć kotłujących się w drobnym, wyniszczonym ciałku, na czymś, co rozsypać może się w pył, nie powodując żadnych poważnych konsekwencji. Może na sobie samej? Dzikie spojrzenie spoczęło na szmaragdowych oczach Lance'a. Przez moment mógł wręcz zobaczyć bitwę w jej oczach. Wstanie i ucieknie? Odwróci twarz w stronę ciemności, zachodu, miejsca, gdzie nigdzie nie wstanie słońce? Przez krótką chwilę, w jej duszy rozgrywała się bitwa, mroczna, święta bitwa dobra ze złem, odwieczna. Po chwili, odliczanej gdzieś w trzech oddechach, wszystko wygasło, uwiędnięta jaźń powróciła na swoje miejsce. Z maleńką różnicą. Po raz pierwszy, Amelie mniej gwałtownie zerwała się z podłogi i unosząc jeszcze z trudem dłonie, założyła je na ramionach Lance'a, siadając na jego kolanach, twarzą do męskiej twarzy. Otuliła go zapachem cytrynowych perfum, ciepłego oddechu, który jeszcze niedawno definiował jej życie, kiedy wyglądała niczym martwa skorupa. Ciepłe, drżące ciałko oparło się na nim, kiedy Amithiel przytknęła ciepłe czoło do czoła Panicza Sears'a. Cisza. Melodia walca wciąż rozbrzmiewała w tle, jednak bicie kobiecego serca było teraz wyraźniejsze. Coś pękło. A Amelie poddała się potrzebie bliskości. Pozwoliła sobie dotknąć, byc dotykaną, czego nie tolerowała przez ostatnie, długie godziny. Szmaragdowe ciepło. To właśnie widziała w jego oczach, dwa jeziora tęsknoty, spalające się własnym pragnieniem. Jego potrzeba, jej człowieczeństwa, ludzkości, która brzmieć miała w każdej cząstce ciała pokrytego jeszcze w sporzej mierze bandażami i nieusuwalnymi bliznami. Chęci do reakcji rwały każdą synapsę na drobne kawałeczki, jednak umysł Amelie nie potrafił wynurzyć się z odrętwienia. Gorące prośby jakie widziała w oczach Lance'a, były tylko głębiną pożądania. Nie reagowała, nie miała jak, jak wyrwać się odrętwieniu i zrobić coś, by On, trwający przy jej boku poczuł jej obecność. Powróciła na moment Pani Destrukcji, Amithiel nieustępliwa, zacięta, zimna i nieprzystępna. Ciemność przyciągała, zagarniała czerwonowłosą w swoje ramiona szybciej, niż robił to mężczyzna u jej boku. Odrętwienie brzmiało pod skórą, krótkie westchnienie, jakie opuściło rozchylone wargi oznaczało wielki smutek. Nie odezwała się od pięciu dni. Zanim odwróciła twarz w stronę okna, blade policzki przecięły dwie wstęgi klarownych łez, wylewających się spod kobiecych powiek. Skryła natychmiast prawą rękę przed wzrokiem Mężczyzny, wstydząc się jej wyglądu. Kolejny dreszcz, kolejne rozczarowanie, które nieświadomie musiała przełknąć, rozczarowanie nie jej, lecz Lance'a, spowodowane jej wyglądem, zachowaniem. Spopielała księżniczka na tronie własnego strachu.