budze się w pustym domu, ubieram się w szare, smętne ubrania, kłade ręke na klamce. drzwi wydają się barierą, bramą za którą czeka na mnie lepsze życie, lecz wiem, że to tylko złudzenie. naciskam klamke, słysze szczęk zamka, ostatnie spojrzenie na zdjęcie, jedyną kolorową fotografie w moim zyciu...
wychodze z domu, ide na przystanek. stąpam powoli, ostrożnie. pod mymi butami brzęczy potłuczone szkło. co kilka kroków jakaś ostra krawędź przebija moją podeszwe i rozcina mi stope. nie myśle o tym, w uszach mam tylko głoś mojej lorelei, który nie pozwala mi zmienić kursu.
wsiadam do tramwaju, kasuje bilet, próbuje przecisnąć się do wolnego fotela. w tej podróży jestem wciąz popychany, szturchany, opluwany i deptany. nareszcie siadam, ludzie którzy stoją patrzą na mnie z nienawiścią, lecz nie tylko oni... na siedzeniu obok jakaś kobieta rozmawia z koleżanką, choć słysze tylko strzępy rozmowy, to wiem, że mówią o mnie. "chłopak... dziwny... podejrzany... strach... nikim... przegrany..." mam dość pogardliwych spojrzeń, wysiadam. stoje jeszcze chwile przy drodze i patrze, jak oddala się tramwaj o numerze "życie"...
obok mnie stoi dziewczyna w czarnym płaszczu, z kosą w ręku. "skoro tak nieanwidzisz swojego życia, to czemu nie pójdziesz ze mną...?" nachylam się do niej i szepcze do ucha śmierci "bo słońce nad miastem jest piękniejsze niż ty..."