Dziwnie się czuję wylewając to wszystko tutaj, ale nie mam innego wyjścia.
Przyszedł taki moment, że zrozumiałem jakim muszę być frajerem. Nie mam kompletnie nikogo, z kim mógłbym szczerze pogadać, przytulić się.
Owszem, mam mnóstwo znajomych, ale co ja na to poradzę, że boję[nie umiem] się otworzyć? Okłamuję sam siebie, łudzę się, że będzie dobrze, ale "dobrze" nie nadchodzi. Pomagam wszystkim w koło, robię co mogę, żeby ludzie się nie dołowoali, doradzam i z tego co widzę, to nawet dobrze - bo nikt jeszcze nie narzekał. Problemy znikają, pokrzywdzeni niestety razem z nimi. Dziękują i zapominają, że jestem. Dziwi mnie jednak to, że potrafię wysłuchać i pomóc wszystkim, tylko nie sobie. Co chwilę zaliczam wpadki, a każdą poprawę sytuacji potrafię spieprzyć. Niby nic się nie dzieje, a jednak czuję, że jest źle.
Czyżby to przez jesień?