Mój dom to moje więzienie. Mój umysł to strażnik. Moje mieszkanie to moja cela. Moje myśli to granice mojego istnienia. Cztery kroki do okna, trzy kroki do ściany. Pięć do kuchni. Cztery do łazienki. Mapa doczesności. Dzień i noc. O trzeciej trzydzieści jeden, światłość i przytomność myśli wpatruje się we mnie z ciemności. Czekam na świt. Moje szczęście i miłość o poranku wychodzi z domu. Za szybki pocałunek w progu. Oczekiwanie. Udręczenia. Rozpacz. Samotność. A przede wszystkim strach. I chwile, gdy miłość i szczęście wracają. Te kilka godzin aż do strachliwego, płytkiego snu o poczuciu własnej wartości to moja wolność. Ulubione słowa, rozmowa, obecność. Wlewam w siebie alkoholowe zapomnienie. Trwanie.
Lubię powroty do domu, lubię spacerować po sklepach bez celu, a w zasadzie z celem, choć niejasnym. Lubię wracać do domu. Popołudnia są wytchnieniem. Choć nie mogę się pozbyć świadomości, że przecież jutro też będzie dzień. A dzień oznacza zagrożenie, strach. Nie bardzo jestem pewna czy dobrze rozpoznaje mój stan. Czy to wieczne podniecenie zagrożeniem, niepewność jest, może być w zasadzie nazwana strachem? Przecież to takie wielkie słowo. A mój specyficzny, bardzo indywidualny stan jest taki bardzo mój, że trudno mi się czasem pogodzić z nazywaniem Go zwyczajnie strachem. Ale przecież jakoś chce Go nazwać. Nie oczekuje pomocy, bo wiem, że pomoc mogę sobie tylko ja sama. Nie szukam zrozumienia, bo sama tego dziwnego stanu nie rozumiem.