Zazwyczaj, kiedy decyduje się pisać tu notkę, oznacza to, że jestem już zeseprowana na maksa. I tak też jest tym razem. Fakt. Dni mojej egzystencji zaliczają się raczej do okropnie nudnych, mój dzień wygląda raczej: wstaje niewyspana, szybko sie ogarniam, z wywieszonym jęzorem lee do szkoły, tam marudzę i warcze na wszystkich, wracam do domu, siadam przed kompem, marnuje troche czasu, czasem cos ugotuje. ciągle jem i czytam. I znów przytyłam. Nie dobrze. Buszujący w zborzu maksymalnie mnie wciągnął.Nie mogę oderwać się od tej książki.
Żałuje, że te nieliczne bodźce, które dają mi szczęście w moim życiu kończą się tak szybko, że ledwie moge je naprawde odczuć. I jeszcze, że ten, do którego odwołuje się ostatnio ciągle, był.. naciągany? Tak, chyba tak to można określić. Ale nie jestem pewna. W każdym bądź razie, to tylko moja ina, że cierpie. No bo czyja niby? Przecież to nie on zaczął.
Być może i jestem niewdzięcznicą, i nie doceniam tego co mam, ale cóż, taka już chyba moja natura. Zraz obok zazdrośnicy i nerwusa, jestem tez wielką niewdzięcznicą. I hipokrytką.I zawsze chce więcej.
I zawsze zależy mi za bardzo, i zawsze chce wszystko ratowac. i jestem bezsilna. I beznadziejna.
I nieustannie się nad sobą użalam. Chociażby teraz. Zawsze..
Mam być wdzięczna?
Za co, pytam się.
Za niepokój?
Nie przespane noce?
Za zwątpienia?
Za obiecany raj,
na który pewnie nie zasłużę?