unoszę się znów na lekkim chłodzie samotności. to jak trucizna, zabija powoli. nie spodziewasz jej, a ona cichutko wkarada się do twojego wnętrza, miesza się z krwią, dochodzi do serca - niszcząc tam każdą pojedynczą komórkę po kolei. nie ma odwrotu. ktoś zniszczył ostatnią fiolkę z antidotum. świeżo minionym tchnieniem maluję sobie drogę ku wieczności. w nocy jeszcze budzę się i patrzę na lazurowe niebo obsypane gwiazdami. wtem - przestają radośnie migotać.wstrzymuję oddech, podnoszę się wyżej, przyglądam się tej rzezi. widzę oprawców, to chmury, oplotły drobne gwiazdeczki ze wszechstron, ściskają, gniotą, wyciskają z nich ostatnie złote łzy. nie ma dla nich nadziei. nie spadną już, nie spełnią czyjegoś marzenia.
a herbata znów za gorąca. twój kubek również pełen. czekamy.
znów spotykam się z ciężarem pomarszczonej od znurzenia egzystencji. światło świecy dogasa, ruchliwe ulice nagle stają się niczyje. mróz ścina wodę pulsującą w obiegach kruchych gałązek na drzewach. one również umierają. teraz, w nocy, gdy nikt nie widzi, gdy nikt nie może im pomóc.
ziemia przestaje się kręcić.
wszystko staje w bezruchu.
po czyimś policzku popłynęły łzy.
nie śmiem pytać: dlaczego?
_____________________________
nie będę udawać, że jest świetnie. bo nie jest. co z tego, że plany, że nadzieje, że.. co z tego?!
nie chcę być tu sama. nie zostawiajcie mnie.
już nie wrócisz?