Nie umiem określić słowami jaki był ten weekend.
Myślę, że można by było to zilustrować na wykresie, gdzie granic zenitu sięgnąłby mój poziom frustracji i złość.
Ale nieee...
Spokojnie. Nie ma po co.
Nadal po mnie WSZYSTKO spływa jak po wodzie.
Bilans:
- bezczelna świadomość,
- zmęczenie,
- pogrzeb, na który nie poszłam, bo wyglądam jak ... (no coment)
- przytrzaśnięte palce,
- awantury w domu,
- wyprane pranie,
- nauka w punkcie zerowym,
- wiązanka epitetów w postaci wulgaryzmów,
- galimatias natłokowy,
- nikogo nie zapraszam już do mojego domu.
"Lecz nie jest źle, mogło być gorzej - czasem w życiu zdarza się pechowy dzień".